Artykuły

Amant, skrzypek, karateka

- Za każdym plebiscytem stoi przecież grupa ludzi, która w ten sposób głosowała i nie mam prawa ich lekceważyć. Każdy przecież lubi, jeśli to, co robi, spotyka się z akceptacją. Nie ma nic gorszego, jak robić coś z wielką pasją, a jednocześnie przy braku zainteresowania innych - mówi warszawski aktor, MACIEJ ZAKOŚCIELNY.

Z Maciejem Zakościelnym rozmawia Jan Bończa-Szabłowski.

RZ W komedii "Dlaczego nie!" pana bohater obraca się w środowisku, które nie do końca akceptuje. Ucieka od otaczającego go blichtru, reklamy, poszukuje wolności. Jak bliska jest panu tego typu postawa?

- Jeśli przyjmiemy, że Jan szuka w życiu pewnej intensywności, normalności i szczęścia, to ta postawa oczywiście jest mi bliska. Jeden z reżyserów niedawno powiedział do mnie: "cieszę się, że nie jesteś typem gwiazdora" i to sprawiło mi radość. Uważam bowiem, że mam wystarczająco dużo ról do zagrania w życiu zawodowym, żebym jeszcze musiał przenosić aktorstwo na życie prywatne. Nie zastanawiam się, jaką maskę mam nałożyć w danej sytuacji, żeby wywołać sensację. Dlatego normalność jest dla mnie prawdziwym oddechem.

A ma pan świadomość, że widzowie nie będą mówić o tym, że zagrał pan świetną rolę w teatrze, tylko że został pan uznany przez jeden z magazynów za najpiękniejszego aktora sezonu?

- Kiedyś buntowałem się przeciwko tego typu plebiscytom, ale stwierdziłem, że to nie ma sensu. Może naiwnie wierzę, że jeżeli człowiek ma coś do powiedzenia, to się wybroni. Poza tym lata piękności przemijają. A mówiąc poważnie: za każdym plebiscytem stoi przecież grupa ludzi, która w ten sposób głosowała i nie mam prawa ich lekceważyć. Każdy przecież lubi, jeśli to, co robi, spotyka się z akceptacją. Nie ma nic gorszego, jak robić coś z wielką pasją, a jednocześnie przy braku zainteresowania innych.

Dlaczego bywa pan nazywany "polskim Bradem Pittem"?

- Nie przypominam sobie, kto pierwszy użył tego porównania. Pamiętam jednak, że to podobieństwo sugerowano mi w Akademii Teatralnej, a następnie zwrócił na nie uwagę pan Krzysztof Zanussi, u którego zagrałem w "Sesji kastingowej" w Teatrze Telewizji. Ja sam nie widzę fizycznego podobieństwa, nie wieszałem nigdy nad łóżkiem plakatów Brada Pitta ani nie próbowałem się z nim utożsamić. Jedyne, co nas łączy, to ta sama profesja.

Pozostańmy przy sprawach estetyki. Czy pana zdaniem, łatwiej wmówić człowiekowi inteligencję czy urodę?

- Myślę, że wszyscy jesteśmy łasi na komplementy, a artyści zwłaszcza. I najpewniej chcielibyśmy być zarówno inteligentni, jak i piękni. O pięknie mężczyzny świadczy zdecydowanie, umiejętność podejmowania decyzji, czasem szczypta szaleństwa. Tego wszystkiego nauczyłem się, patrząc na mojego ojca. Uroda zawsze była domeną kobiet i niech tak pozostanie.

Przyzna pan jednak, że w ostatnim filmie Krzysztofa Zanussiego "Serce na dłoni" pojawia się pan właściwie jako ozdobnik?

- Zgodziłem się na udział w tym filmie z wielu powodów, ale przede wszystkim ze względu na wielki szacunek i uznanie, jakim darzę tego wybitnego reżysera. Praca z takim artystą jest dla mnie zawsze wielkim doświadczeniem. Czuję się wyróżniony, że znalazłem się w obsadzie tego projektu.

A jak trafił pan do Petera Greenawaya?

- Historia jest dość zabawna. Zgłosiłem się na casting do jego "Nocnej straży" w przerwie treningów na paralotni do komedii "Dlaczego nie!". Casting opuszczałem w dobrym nastroju, choć bez specjalnej wiary w zwycięstwo. Wyjechałem na wakacje i otrzymałem telefon, że dostałem rolę.

Na miejscu okazało się jednak, że nie mogę jej zagrać, bo w zaproponowanych terminach kończę zdjęcia do "Dlaczego nie!". Ekipa "Nigtwatching" na szczęście poprzestawiała terminy i gdy pojawiłem się na planie, Greenaway przywitał mnie słowami "Długo na pana czekałem".

Jak wspomina pan tamtą pracę?

- Dość szczególnie. Na początku czułem fantastyczną atmosferę. Greenaway bardzo dokładnie analizował każdą scenę, jednocześnie pozostawiając nam dużo swobody. Niektóre ujęcia trwały po kilka minut. Po trzech miesiącach przerwy zaproszono nas do kręcenia tzw. bliskich planów. Graliśmy wtedy do pustych przestrzeni.

- Po zakończeniu pracy - czego nigdy nie zapomnę - dostałem brawa od angielskich kolegów. Pamiętam, że reżyser też był zadowolony. Poczułem dumę i miałem wrażenie, że przeżyłem coś naprawdę pięknego. Tym bardziej byłem zaskoczony, kiedy po premierze filmu przeczytałem wywiad z Greenawayem, w którym o udziale Polaków wyrażał się dość lekceważąco.

Szybko zdecydował się pan na aktorstwo?

- Dość późno, choć do publicznych występów byłem przyzwyczajony niemal od dziecka. Wyrastałem w rodzinie muzycznej. Mówiono, że jako dziecko wziąłem ojca za rękę i zaprowadziłem, by mnie zapisał na lekcje fortepianu. Ojciec stwierdził, że pianistów jest już w domu za dużo, więc zdecydował, że będę grał na skrzypcach. Ucieszyłem się, że nie wybrał mi akordeonu, bo uważałem, że głupio chodzić z "kaloryferem na szelkach".

Codzienne ćwiczenia gry na skrzypcach uczyły z pewnością pokory.

- Czułem, że to, co robię, ma sens, bo w szkole średniej trafiłem na wspaniałego profesora Krzysztofa Swobodę, pierwszego skrzypka Filharmonii Rzeszowskiej. To był mój pierwszy pedagog, który udowodnił, że skrzypce mogą być fascynującym instrumentem, że naprawdę mają duszę. Zainspirował mnie do szukania własnej drogi. Nie nakazywał, zachęcał do działania. Mobilizował do coraz intensywniejszej pracy.

Skrzypce wymagają systematyczności i wielkiej cierpliwości. Nigdy się pan nie buntował?

- Kiedyś podczas codziennych wielogodzinnych ćwiczeń wpadłem na pomysł, by nagrać to swoje granie na walkmana, a potem puszczać przez małe głośniczki. Było to jednak bardzo stresujące, bo bałem się, że ktoś może nieoczekiwanie wejść do pokoju i nakryć mnie na oszustwie. Na szczęście rzecz nie tylko nie została wykryta, ale w szkole okazało się, że mimo przerw w ćwiczeniu zrobiłem spore postępy.

Na lekcje karate zaczął pan chodzić, bo przezywano pana Jankiem Muzykantem?

- Zdecydowałem się na to, kiedy po jednym z sylwestrów przed Domem Kultury w Stalowej Woli dostałem porządnie w szczękę od bandy mięśniaków. Wówczas zdecydowałem, że zacznę trenować karate. Przy następnych okazjach nie było już tak kiepsko.

Podobno sprawność fizyczna pozwala panu obyć się w wielu scenach bez pomocy kaskadera. Ostatnio bardzo przydały się też umiejętności wokalne. Doceniła je sama Carmen Moreno i Anna Serafińska, którym towarzyszy pan w spektaklu muzycznym "Śpiewając jazz".

- Występ u boku wielkiej sławy swingu Carmen Moreno i cenionej wokalistki jazzowej Anny Serafińskiej to dla mnie wielki zaszczyt. To po części ich zasługa, że zakochałem się w muzyce synkopowej, której nigdy wcześniej nie wykonywałem. Swing i jazz to świat dźwięków, który dla siebie niedawno odkryłem. Program, który powstał z inicjatywy Zbigniewa Dzięgiela, spotkał się z bardzo gorącym przyjęciem i pod koniec stycznia przygotowujemy jego nową odsłonę w warszawskim Teatrze Bajka.

Zdolności wokalne docenił także dyrektor Teatru Współczesnego, obsadzając pana w spektaklu "To idzie młodość". Recenzenci nieco się dziwili, widząc filmowego amanta jako przodownika pracy socjalistycznej

- Łatwo byłoby zrobić z tej opowieści o minionym mrocznym czasie satyrę i kabaret. Ale przecież nie o to chodziło zarówno autorowi scenariusza Krzysztofowi Zaleskiemu, jak i reżyserowi Maciejowi Englertowi. To była epoka, w której żyli ludzie, kochali się, wierzyli w jakieś ideały. Nawet jeśli dziś te ideały wydają się śmieszne i niedorzeczne, to trudno lekką ręką wymazać z ich życia tamten czas.

TVP Polonia przypomina "Czas honoru" - serial wojenny z pańskim udziałem. Łatwo mówić dziś o autorytetach?

- Kiedy mówi się o takich pojęciach, jak honor, prawda czy uczciwość, nie chcąc popadać w patos, warto przywołać w pamięci konkretnego człowieka, którego uważa się za autorytet. Dla mnie był nim z pewnością dziadek. Imponował nie tylko opowieściami o wojnie, ale też podejściem do życia, dobrocią i mądrością. Dla mnie aktorstwo nie jest zawodem, lecz sposobem życia. Koncentrując się na roli, traktuję ją trochę tak jak mój dziadek swoją ziemię. Trzymał ją w dłoniach, a czasem pozwalał swobodnie przesypywać się przez palce, żeby poczuć jej cierpki zapach i surową strukturę.

Maciej Zakościelny

Pochodzi z rodziny muzycznej. Zanim został aktorem, ukończył podstawową i średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. Jeszcze podczas studiów na Akademii Teatralnej w Warszawie zagrał w serialu "Plebania" i wystąpił w "Sforze". W Teatrze Telewizji zadebiutował u Krzysztofa Zanussiego w "Sesji kastingowej", potem był "Książę nocy" i "Pierwszy września". Ma w swym dorobku role kostiumowe: w "Starej baśni" u Jerzego Hoffmana oraz w "Nightwatching" u Petera Greenawaya. Dużą popularność zyskał dzięki postaci podkomisarza Marka Brodeckiego w serialu "Kryminalni". Po komediach romantycznych "Tylko mnie kochaj" i "Dlaczego nie!" zaczęto nazywać go "polskim Bradem Pittem". Uznanie przyniosła mu rola Bronisława Wojciechowskiego, cichociemnego z serialu "Czas honoru". Od końca studiów związany jest z Teatrem Współczesnym w Warszawie. Ma 28 lat.

Kryminalni

1.20 | TVN 7 | piątek

Czas honoru

20.10 | TVP Polonia | sobota

Telekamery

19.35 | TVP 2 | poniedziałek

Rzeczpospolita

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji