Jenny i Eichlerówna
Teatr Dramatyczny wystawił "Jenny" Caldwella w adaptacji Zofii Jaburkowej. Oswoiliśmy się już z tym zalewem adaptacji, który ogarnął nasze sceny; mimo utyskiwań krytyków zjawisko okazało się trwałe, oczywista bowiem jest jego geneza: sięgając po teksty, które w założeniu nie były dla sceny przeznaczone, teatry idą nie za głosem mody, ale usiłują - z lepszym lub gorszym rezultatem artystycznym - wyrównać pewne, coraz to dotkliwsze niedobory dramaturgii. Czasami jest to tylko kwestia braku świeżego, atrakcyjnego repertuaru, a głośny tytuł ma po prostu ściągnąć publiczność, częściej - w grę wchodzi potrzeba podjęcia pod kostiumem lub wprost tych problemów, które w dramaturgii współczesnej nie znajdują dostatecznie dobitnego wyrazu. W tym wypadku - czego najlepszą ilustracją poczynania Hanuszkiewicza - pierwowzór bywa dość swobodnie przekomponowywany, a na scenę, trafia tylko to co bezpośrednio służy interesującej teatr myśli. Że zaś dalsze znaczne ograniczenia nakłada również specyfika warsztatowych możliwości teatru - pretensje zgłaszane pod adresem adaptacji dotyczą nie tyle kryteriów poszczególnych wyborów, co w ogóle faktu, że każda adaptacja nieuchronie zubaża zawartość teatralizowanego dzieła. Otóż tego właśnie koronnego zarzutu nie można postawić "Jenny". Otrzymaliśmy tu niemalże idealnie pełne streszczenie książki, przy czym nie jest to - zawsze fatalna w skutkach - mechaniczna (więc pozorna) wierność literze oryginału, ale kompletna realizacja sceniczna jego treści. Konieczna przecież selekcja materiału powieściowego odbyła się prawie niedostrzegalnie, obeszło się też bez ostentacyjnych zabiegów inscenizatorskich, akcja toczy się płynnie i klarownie, bez tych obcych - i nieznośnych w końcu - podpórek zewnętrznych, którymi obudowywać trzeba przeważnie wszelkiego rodzaju adaptacje. Również konstrukcja dramaturgiczna widowiska stanowiąca dokładne powtórzenie konstrukcji powieściowej spełnia te - prawda że nader skromne - wymagania, jakie jeszcze mamy w tej dziedzinie. Co więcej przedstawienie poprowadzone jest sprawnie, z temperamentem i humorem - choć gatunek tego humoru hałaśliwy i z przytupem niezbyt odpowiada bardzo specjalnej, gorzkiej barwie humoru Caldwella - ma też kilka ról dobrych, kilka bardzo dobrych oraz Irenę Eichlerównę jako Jenny.
A jednak przedstawienie to budzi jakieś niejasne uczucie zmieszania, budzi wrażenie, że naruszono tu jakieś proporcje, lub, co najmniej, budzi przekonanie o nieważkości tego co oglądamy na scenie.
Powieść pt. "Jenny" została napisana w roku 1961. Jak zwykle u Caldwella rzecz dzieje się na Południu. Tym razem jest to miasteczko Sallisaw w stanie Georgia. Owo Sallisaw to miniaturowa Sodoma w wersji amerykańskiej, Sodoma nie tylko wielkich grzechów, ale i ludzkiej małości, codziennych śmiesznych podłostek, i w tej Sodomie poszukuje Caldwell swego jedynego sprawiedliwego. Będzie nim Jenny - "jestem Jenny z imienia, prawdziwa kobieta, i Jenny z natury. Nie należę do kobiet, które trzymają dom pełen psów i kotów i udają, że nie cenią towarzystwa mężczyzn". Ta właśnie Jenny za-żywająca zasłużonej emerytury po długich latach, kiedy rozjaśniała sobą nudną egzystencję mężczyzn w pruderyjnym Sallisaw, jest jedyną osobą, która w imię intuicyjnego humanitaryzmu nie waha się przeciwstawić, nie tylko terrorowi zakłamanego do dna obyczaju, ale także całkiem dosłownie fizycznemu terrorowi - jej dom będzie podpalony, ponieważ nie słuchając ostrzeżeń, wynajęła pokój dziewczynie podejrzewanej o domieszkę krwi murzyńskiej.
Sąd nad nieprawościami Ameryki? Zapewne. Idzie jednak o wagę materiału dowodowego, którym ten sąd dysponuje, a także o rangę, jaką jego przewodowi nadano w teatrze, idzie o ton i nastrój przedstawienia. Czytamy w programie, że "Jenny" jest utworem głęboko realistycznym, że to mogło i może zdarzyć się w życiu. I wiemy, że tak jest naprawdę. Ale jak się ma historia Jenny do tego wszystkiego czym Ameryka rekomenduje się dziś światu, czymże jest pożar domu Jenny wobec tego, że nad Ameryką huczy już zapowiadany przez Baldwina wielki, murzyński pożar? Ta niewspółmierność jest uderzająca i mimo wszystkie słuszne argumenty, które można podnieść przeciwko wartościowaniu jakiejkolwiek sztuki wg jej sprawdzającej się co dzień od nowa aktualności - nic nie poradzimy na to, że patrzymy na "Jenny" przez pryzmat bieżących serwisów informacyjnych. Umieszczona w ich perspektywie "Jenny" ze swym moralnym happy endem, zbyt lekko okupionym, jedną prawie niezauważalną śmiercią, staje się opowiastką prawie naiwną - za łatwy, za szybki jest jej końcowy akord optymistyczny. W dodatku Jenny to tysiączne wcielenie szlachetnej kurtyzany, zachowaniem swoim demaskującej upadek otoczenia, tu również - inspiratorki procesu odnowy moralnej. Użycie tego mocno sfatygowanego chwytu w zestawieniu z rzeczywistością jest czymś zgoła śmiesznym, nadto banalnym, niemalże niestosownym. Dlatego właśnie - powracając do -sensu obecności - adaptacji na naszych scenach - powiedzieć trzeba, że przydatność akurat "Jenny" i akurat dziś wydaje się dość wątpliwa.
Tym bardziej, jeśli tak jak to uczyniono w Teatrze Dramatycznym ujmie się przedstawienie w komediowy nawias - jakby pragnąc zastrzec się z góry, że nie ma w nim miejsca na żadne generalne rozrachunki ani żadne uogólnienia.
Ocaleniem "Jenny" jest Eichlerówna. Mając świetnych partnerów w Andrzeju Szczepkowskim i Czesławie Kalinowskim stworzyła Eichlerówna wielką, wspaniałą kreację. Jej "Jenny" jest o wiele bogatsza, barwniejsza, wyraźniej i lepiej umotywowana tak w swojej spontanicznej wspaniałomyślności jak i w ograniczeniach swojej życiowej mądrości niż Jenny w powieści - fenomen nie notowany chyba w dotychczasowej kanwie adaptacji. Jest to rola nieomylnie wyważona w najdrobniejszych szczegółach - cudowna dyskrecja humoru Eichlerówny, jej niezawodny aktorski takt sprawiają, że jej Jenny bez żenady paradująca w ogromnych papuciach, z zamiłowaniem hodująca kwiatki, skora do łez i opiekuńcza jest nie tylko uwodzieielska, jest nie tylko kwintesencją kobiecości, ale jest także wraz z całą swoją przeszłością wiarygodna w swoim niby nieświadomym bohaterstwie. I dla Eichlerówny trzeba zobaczyć ten spektakl.