Improwizacja
To przedstawienie ma swoją legendę. Zrodziła się już na wieść, że próby prowadzone będą z publicznością, która opłaciwszy bilet wstępu, będzie miała możność przyjrzeć się pracy aktorów i reżysera.
Próba
Nie było wtedy tłumów walczących o prawo wstępu, nie było kadzideł ani żadnych rekwizytów, które przed każdym występem przygotowuje troskliwie inspicjent. Było za to znacznie więcej światła. Aktorzy siedzieli po obu stronach stołu, a na tym stole leżała książka Dostojewskiego i egzemplarze może scenariusza? może roli?
Oglądałam tylko jedną z 27 słynnych prób otwartych "Nastasji Filipowny", jedynego w swoim rodzaju eksperymentu zaproponowanego przez reżysera Andrzeja Wajdę.
W ulotce teatralnej napisano: "Wielokrotnie publiczność domagała się możliwości wglądu w rzeczywistą pracę twórczą nad przedstawieniem. Postanowiliśmy zadość uczynić tym oczekiwaniom. Po raz pierwszy w teatrze czynimy z prób naturalne widowisko. Zapraszamy do udziału w naszych próbach. Chcemy je państwu pokazać tak, jak wyglądają one naprawdę - od pierwszego spotkania reżysera z aktorami".
Siedzieliśmy pełni napięcia i oczekiwania, że za chwilę zobaczymy coś zupełnie niezwykłego. Tego dnia obaj bohaterowie widowiska byli wyraźnie w złym nastroju. Jan Nowicki nerwowo palił papierosa okazując widowni jak bardzo mu ona przeszkadza; Jerzy Radziwiłowicz bezskutecznie (przynajmniej w tym momencie) szukał w tekście Dostojewskiego inspiracji dla znalezienia właściwego gestu. Może powinien zachowywać się gwałtowniej, może będzie lepiej jeśli zacznie nerwowo chodzić?
Próba wlokła się. Poszukiwania aktorów, uwagi reżysera nie doprowadziły do wyklarowania żadnej sutuacji scenicznej. Krystyna Zachwatowicz, autorka scenografii, nacisnęła guziczek, wyłączając magnetofon. Koniec.
Ciekawe: ile kilometrów taśmy, skoro każda próba była nagrywana, znalazło się w archiwum Starego Teatru w Krakowie? I o jakiej to próbie mówił Andrzej Wajda, kiedy zwracając się do Jerzego Radziwiłowicza przypomniał mu: - Rano w tej samej sytuacji znalazłeś piękny, szczególny wyraz. - Czy to znaczyło, że nie tylko w obecności widzów pracowano nad "Nastasją Filipowną"?
Oczywiście, że nie tylko. Doszło podobno do takiej sytuacji, że kiedy na sali znajdowali się widzowie, aktorzy nie mogli grać. Ale wystarczyło, by krzesła opustoszały, a od razu przychodziły właściwe pomysły i następował próby ciąg dalszy, próba prawdziwa, w trakcie której praca nad rolami posuwała się naprzód.
Po zakończeniu 27 prób otwartych nastąpił okres prób zamkniętych i wreszcie oczekiwana przez wszystkich premiera. Premiera przedstawienia, które miało być improwizacją.
Rozmowa
- To była szansa na coś wspaniałego - powiedział mi Jan Nowicki. - Nie ma żadnego scenariusza, nie ma żadnych ustaleń. Jest tylko przeczytana książka Dostojewskiego i tylko jedna pewność: przedstawienie zaczyna się od ostatniej strony powieści. Oczywiście nie zostało to od razu ustalone. Początkowo myślano o wprowadzeniu większej ilości postaci. Była propozycja, żeby pojawiła się matka Rogożyna, mówiło się o scenie balu, ale od wszystkich tych zamierzeń odchodziliśmy i została tylko jedna sytuacja: Rogożyn z księciem Myszkinem. I pełna swoboda improwizacji. A jednak nie wykorzystaliśmy tej szansy, chociaż jak najuczciwiej potraktowaliśmy nasze zadanie.
- Dlaczego? Baliście się improwizacji? Kompromitacji?
- Nic nie stało na przeszkodzie, aby każdy z nas kilka godzin przed rozpoczęciem przedstawienia obmyślił sobie w ciszy własnego pokoju, co i jak będzie grał tego wieczoru. Nie robiliśmy tego. Co wieczór, kiedy znajdowaliśmy się już oko w oko z widzami, i kiedy padła ostatnia kwestia z książki Dostojewskiego, dopiero wtedy staraliśmy się tworzyć na nowo przedstawienie. Ale przecież nie zawsze jednakowo łatwo można nawiązać kontakt z publicznością, nie zawsze udaje się nam porozumieć od razu ze sobą, nie zawsze przychodzą w tym ważnym momencie najwłaściwsze pomysły do głowy. Było takie przedstawienie, w którym wiedziałem, że nie jestem w stanie nic wymyślić. Zapaliłem cygaro, paliłem je i szukałem jakiegoś wyjścia. Wypaliłem do końca i nic nie przyszło mi do głowy.
- Ostatecznie można było uciec się do już wypróbowanych, granych na poprzednich przedstawieniach sytuacji?
- To nie byłoby uczciwe. Nie wiem, czy był ktoś (poza ekipą naszego teatru), kto obejrzał wszystkie przedstawienia "Nastasji Filipowny". Ale mogę zapewnić, że żadne nie było identyczne z poprzednimi. Na jednej z prób Andrzej Wajda powiedział nam: przyniosłem dzisiaj dzwonek i jeżeli zauważę, że powtarzacie coś, co już widziałem, będę dzwonił. Ten dzwonek z próby zapadł głęboko w naszą świadomość i ilekroć chcieliśmy coś powtórzyć, odzywał się w nas samych.
- Dlaczego zatem mówi pan o niewykorzystaniu szansy?
- Krytycy potraktowali "Nastasję Filipownę" jak normalne przedstawienie teatralne. Opisywano je. Czytelnicy więc, którzy przychodzili do teatru mieli prawo sądzić, że zobaczą to, o czym pisał recenzent. A tymczasem istotą tego przedstawienia miała być improwizacja, a więc zmienność.
Powstało jakieś nieporozumienie. Ono nas krępowało, ograniczało. W Krakowie gramy "Nastasję Filipownę" najwyżej raz w tygodniu. Wtedy mamy świeżość, przychodzimy do teatru z bagażem nowych przeżyć, wrażeń, które nagromadziły się w ciągu minionych dni. Mamy więc materiał, z którego możemy budować nowe sytuacje. Na występach gościnnych w Warszawie graliśmy to przedstawienie zbyt często i dlatego nie każdy spektakl był udany. Chociaż kto wie: może ten nieudany był właśnie tym właściwym przedstawieniem w czasie którego ulegliśmy nastrojowi, zapomnieliśmy o tym, co niesie rutyna aktorska? Przed każdym kolejnym przedstawieniem mam nadzieję, że uda się stworzyć niepowtarzalną, że zagramy jak nigdy przedtem, tworząc wspaniałe, niezapomniane postacie. A po przedstawieniu ogarniają mnie wątpliwości i rosnie przekonanie, pewność, że udało się zrealizować zaledwie część z tego, cośmy sobie wymarzyli.
Przedstawienie
Sukcesy odniesione zagranicą, rozgłos spektaklu, wzmogły zainteresowanie. Nic dziwnego, że w czasie występów w Warszawie łatwiej było wejść dzięki protekcji samego pana reżysera, niż kupić bilet. Tłum przed Domem Rzemiosła (tu grano "Nastasję Filipownę") co wieczór ogromniał. Ale oto jesteśmy już na górze, tuż przed drzwiami wiodącymi do sali, razem z kilkuset innymi miłośnikami talentu Andrzeja Wajdy, prozy Dostojewskiego, sztuki aktorskiej Jana Nowickiego i Jerzego Radziwiłowicza. Kiedy otwarły się wreszcie drzwi, tłum runął walcząc o najlepsze miejsca i bezceremonialnie niwecząc nastrój, jaki inscenizator chciał stworzyć, zapraszając ludzi na przedstawienie, które już trwa. Dym kadzideł powiększał ciemności, panujące we wnętrzu, rozświetlane nikłym, nieśmiałym blaskiem naftowej lampy i kilku świec. Jerzy Radziwiłowicz siedział nieruchomo po jednej stronie stołu. Zastygł w tej pozie i przez chwilę zastanawiałam się: człowiek to czy manekin? Jan Nowicki wyrzucał z siebie słowa gwałtowne, niewyraźnie bełkocąc, powtarzając jedno, uporczywie dręczące go zdanie. Ale tłum, dopóki nie zajmie swoich miejsc, nie zwraca na aktorów uwagi. Trzeba dłuższej chwili ciszy, by móc zorientować się, jak zaplanowano miejsce działań, co w tej chwili robią bohaterowie przedstawienia. Kiedy ucichły wszystkie szmery na widowni, można było skupić się, by włączyć w nurt akcji.
To trudne przedstawienie. Jego autorzy założyli, że wszyscy uczestnicy a więc i widzowie znają powieść Dostojewskiego i od razu zorientują się, że oto przyszli na ostatni akt tragedii. Wszystko się już stało. Nastasja nie żyje. W pokoju jest tylko dwóch mężczyzn. Oni kochali ją, kochali siebie wzajem jak bracia, łączyły i dzieliły ich tragiczne losy wielkich namiętności.
Będą jeszcze w tym pokoju przez chwilę, tyle ile trzeba, aby uświadomić sobie i nam, jak doszło do tragedii. Wracają pamięcią do dawno minionych zdarzeń, jak skazańcy w ostatniej chwili przed egzekucją. Za chwilę po Rogożyna przyjdzie policja, za chwilę książę Myszkin pogrąży się znowu w mrokach swojej choroby. Ostatnia chwila. To właśnie miało być szansą pozwalającą im na tworzenie na każdym przedstawieniu innej skali uczuć, myśli, doznań. Wolno im zrobić wszystko, co uznają w tym momencie, kiedy trwa przedstawienie, za stosowne, aby jaśnie przedstawić widowni przeżycia tych dwóch ludzi. Mogą dowolnie posługiwać się tekstem powieści, sięgać wstecz do jej poprzednich rozdziałów, nie liczyć się ani z czasem zdarzeń, ani ich logiką. Zadanie polega tylko na jednym: mają przekonać nas, że są postaciami z Dostojewskiego.
Spełnienie
Przedstawienie, które oglądałam, było dla mnie niezwykłym przeżyciem. Jan Nowicki grał z taką ekspresją, że z miejsca zawładnął całą wjdownią. Narzucił partnerowi swoją wizję zdarzeń. Tego wieczoru liczyła się jego - Rogożyna - tragedia. Grał jak w transie. Był odrażający, okrutny, a przy tym fascynujący, niezwykły, godzien najgłębszego współczucia. Jerzy Radziwiłowicz (Myszkin) poddał się jego grze, przyjął jej reguły bez sprzeciwu.
Przyjęli je także widzowie.
Może właśnie w wątpliwościach, jakie dręczą aktorów, czy aby uda im się zdobyć, przekonać widzów, tkwi tajemnica tej niezwykłej improwizacji.