Artykuły

Zawsze czarny papier

257. Krakowski Salon Poezji. Wiersze Josifa Brodskiego czytał Jerzy Radziwiłowicz. Śpiewał Mirosław Czyżykiewicz. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kiedy w 1983 roku Josif Brodski mówił o zakazach, którymi imperium pętało rosyjskich poetów, wyznał: "Jeśli poety nie drukują, to dlatego, że nie drukują języka". Nie idee więc naprawdę dotkliwie kłuły uszy imperium? Nie. Nie treść, którą da się zsumować w pisku trywialnym: "Precz z władzą radziecką!", a idiomatyka, intonacja, stylistyka - kolosalne ciało ulepione ze słów. "Najświętsza rzecz, jaką mamy - dodał - to, być może, nie nasze ikony i nawet nie nasza historia, ale nasz język". W niedzielę Jerzy Radziwiłowicz czytał wiersze Brodskiego. Jakby szedł przez ogromną gęstość.

Tłum metafor sunących z najdalszych mitologii, z historii odległej i bliskiej, ze sztuki, metafor lepkich niczym buczenie ula. Gęstość miar klasycznych - jak chce Miłosz wręcz barokowych, hieratycznych, wyniosłych, bezlitośnie zdyscyplinowanych - eklogi, poematu, elegii, miar spokojnego oddechu, powolnych gestów, zawsze podniesionej głowy. I to, co na dnie - pogodzenie z masą ciemności, bliskie, bardzo bliskie pogodzeniu, które opowiedział Beckett, ulubiony pisarz Brodskiego. Metafory, intonacyjne miary, ciemności... Prościej można to rzec. W wierszach jego - zawrotna gęstość zapisanych rzeczy. Jak czytać taki język?

Gdy Brodski miał lat dwadzieścia, Jewgienij Rejn dał mu najważniejszą lekcję strof. "Wiersz powinien być napisany tak, że jeśli położysz na nim czarodziejski obrus, który usunie przymiotniki i czasowniki, a potem podniesiesz ten obrus, papier i tak będzie jeszcze czarny, bo zostaną na nim rzeczowniki: stół, krzesło, koń, pies, tapety, sofa...". By czytać, by móc dobrze czytać tę "poezję czarodziejskiego obrusu", trzeba wiedzieć, że z gęstości zapisanych w niej rzeczy i "rzeczy", czyli z hieratycznej formy, metafor twardych jak marmurowy gruz i gęstych ciemności na dnie fraz - nie wolno uronić nawet ziarna. Aby mieć prawo mówić Brodskiego, trzeba - jak Radziwiłowicz - pojąć konieczność tej troski.

I tak czytał - tak szedł. Przez godzinę szedł ulicami widmowych miast metafor, intonacji, rzeczy. I widmowe miasta wstawały z liter. Odbite w nieruchomych wodach kanałów iście porcelanowe fasady weneckich pałaców? Szara płaskość Leningradu? Trupia gorycz imperium całego? Nieogarnione cielsko Nowego Jorku? To też - ale głównie same tylko mury. Mury, dachy, posągi, dźwięki, wersy - czyli czas, co go Miłosz zwie "duszą miast", czas utrwalony w dziełach ręki i ducha, czas pełen "pamiątek poszczególnego umysłu". Czytał rzecz po rzeczy.

Całą gęstość recytował tak, jak w "Wielkiej elegii dla Johna Donne'a" Brodski notuje imiona realności, kataloguje rzeczowniki, co zostały, gdy "John Donne już usnął". Troskliwie. Jaki to sen? A po co pytać? W końcu i tak - jak uczy Brodski - jest się ledwie epizodem w trwaniu języka. Języka - to kolejna lekcja Brodskiego i czytania Radziwiłowicza - który wybiera poetę, nigdy odwrotnie. Sen więc? Tak - rzeczownik. Krótki. Tyle że czasem już nie do ruszenia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji