Głuchy świat
Antonio Buero Vallejo, jeden z najwybitniejszych współczesnych dramaturgów hiszpańskich, jest u nas mało znany. Urodzony w roku 1916, początkowo studiował w akademii sztuk pięknych. Podczas, wojny domowej był oficerem armii republikańskiej i po zwycięstwie frankistów został skazany na śmierć. W celi śmierci przesiedział osiem miesięcy, po czym karę zamieniono mu na dożywocie. Ostatecznie, po sześciu i pół latach wyszedł z więzienia. Cztery lata potem, w roku 1949 otrzymał nagrodę imienia Lope de Vegi za sztukę "Historia klatki schodowej". Od tego czasu poświęcił się wyłącznie twórczości dramatopisarskiej. Obok Alfonso Sastre i Fernando Arrabala, należy do dramaturgów, którzy zajmują się problematyką współczesną, moralną, polityczną, i społeczną, którzy, nawet pisząc sztuki historyczne czy surrealistyczne groteski - myślą o jednym - o sytuacji w dzisiejszej Hiszpanii. Taka też jest najbardziej znana sztuka Buero Vallejo: "Gdy rozum śpi"... grana w wielu krajach poza Hiszpanią, m. in. w Czechosłowacji, NRD i Związku Radzieckim.
O jej celu i znaczeniu najprościej i najotwarciej napisał sam Buero Vallejo w liście do polskiej publiczności drukowanym w premierowym programie Teatru na Woli: "Zważywszy na to, że byłem w opozycji wobec reżimu i cenzury, sądzę iż mam prawo mówić jasno o pewnych głęboko zakorzenionych przesądach na temat literatury. Ostra cenzura zawsze w sposób oczywisty szkodzi ogólnemu rozwojowi literatury. Jednakże płynność jej kryteriów sprawia, że nie jest ona wcale dla literatury zabójcza. Przeciwnie, gdyby nie istniała cenzura, "Don Kichot z la Manczy" czy "Celestyna" byłyby zapewne książkami miernymi. Literatura krytyczna i walcząca byłaby niemożliwa, bo nie ma prawie czasu czy miejsca, w których nie funkcjonowałyby, pośrednie czy bezpośrednie, naciski cenzorskie. Istnieje pogląd, że siły "systemu" czy "społeczeństwa konsumpcyjnego" są tak wielkie, iż pochłaniają i anulują to, co jest przeciwko nim wymierzone. Teoria ta jest, moim zdaniem, fałszywa, ponieważ w konflikcie między pisarzami i społeczeństwem przypisuje się całą moc społeczeństwu a żadnej pisarzom. Nie zgadzam się również z tymi, którzy głoszą, że w warunkach przeciwnych postępowi społecznemu pisarz powinien milczeć lub wybrać uchodźstwo, by nie fałszować swojego dzieła. Sądzę, że każdy prawdziwy pisarz winien, mimo wszystko, starać się przemawiać do swojego narodu i, jak długo może, trwać u jego boku. Postawa ta pociąga za sobą ryzyko przystosowania się i konformizmu; przynosi jednak więcej pożytku niżby się mogło wydawać. Tak rozumiana sztuka Buero Vallejo brzmi jak głos w gorzkiej i trudnej dyskusji z hiszpańskimi pisarzami - emigrantami - z piszącym po francusku Arrabalem, z wegetującym w nędzy na obczyźnie Sastre, czy scenarzystą Costy Gavrasa, Semprunem, który współtworzy filmy polityczne i zaangażowane, ale nie pisze o współczesnej Hiszpanii.
Akcja sztuki Vallejo dzieje się w roku 1823. Po obaleniu trwającej trzy lata (bynajmniej zresztą nie łagodnej) dyktatury liberałów kierowanych przez Rafaela Riego y Nunez, w Hiszpanii zaczął się terror pod rządami Ferdynanda VII. Sytuacja przypomina zarówno czasy Inkwizycji, jak i okres po klęsce Republiki w roku 1939. Po Madrycie krążą bandy "Ochotników królewskich", którzy znaczą krzyżami domy podejrzanych o liberalne przekonania, a następnie rabują, gwałcą i mordują w imię prawowitej władzy arcykatolickiego monarchy. Goya ma wówczas 76 lat. Jest od dawna prawie zupełnie głuchy. Stary malarz żyje samotnie w swoim madryckim domu z gospodynią i kochanką Leocadią Zorrillą, pozornie zamknięty w świecie bez dźwięków, w kręgu niesamowitych wizji, które wyrysowuje na płynnych akwafortach, takich, jak najbardziej znana: "Gdy rozum śpi, budzą się upiory..." W istocie jednak, ten kochający życie i wciąż silny jak byk, uparty Aragończyk dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się poza ścianami jego pracowni.
Po przejęciu przez policję listu Goyi do długoletniego przyjaciela, Martina Zapatera, gdzie wciąż jeszcze nominalny "pierwszy malarz dworu" nie szczędził słów na temat Ferdynanda VII, największy artysta Hiszpanii zostaje wydany, na łaskę Ochotników Królewskich. Mimo namów przyjaciół, Goya za żadną cenę nie chce się zgodzić na ucieczkę do Francji. Tkwi dalej w swoim naznaczonym złowrogim krzyżem domu, wśród sennych koszmarów i przebłysków drapieżnej ironii, gdy z nadrealnych wizji wysnuwa obrazy Stanu świadomości kraju, gdzie "rozum śpi". Dopiero kiedy koszmary i majaki półobłąkanego umysłu zmieniają się w rzeczywistość, kiedy banda "ochotników" wdziera się do pracowni, bije go, wyśmiewa i ubiera w błazeński strój, jak do auto da fe, a wreszcie, kiedy Sierżant (być może dawny kochanek Leokadii) gwałci ją na jego oczach, Goya zgadza się na ucieczkę do Francji, skąd już nigdy nie wrócił.
Sztuka Buero Vallejo nie jest na pewno tylko dramatyzacją wycinka z biografii Goyi, nie jest też tylko głosem w dyskusji na temat postawy artysty wobec przemocy i dyktatury, stanowi również bardzo ciekawe, choć literacko chwilami kulejące i przewlekłe studium psychiki artysty, który na granicy o-błędu, a może właśnie dzięki obłąkaniu (takie pytanie zadaje sobie w sztuce jego przyjaciel - lekarz Eugenio Arrieta) - tworzy swoje najbardziej oryginalne dzieła. Vallejo chciał pokazać świat sennych koszmarów Goyi i chciał też pokazać świat widziany przez człowieka głuchego. Podobny "chwyt" zastosował zresztą wcześniej w swojej sztuce "Gorejąca ciemność" ("En la ardiente oscuridad"), gdzie bohaterami byli ślepcy. Jak sam pisze w cytowanym liście do programu warszawskiej premiery, nadał jednak owej głuchocie znaczenie symboliczne. To nie Goya jest głuchy, ale ci, którzy nie rozumieją ani jego samego, ani malarstwa, które tworzy.
Przy wszystkich swoich dramaturgicznych brakach, przy całej dyskursywności i rozwlekłości, przy dość natrętnej metaforyce jest na pewno sztuka Vallejo bardzo ciekawym i frapującym materiałem dla reżysera, który może zderzyć w teatrze świat sennych koszmarów i brutalną rzeczywistość, który może też ogłuszyć widzów ciszą, milczeniem, w którym wszyscy słyszą tylko dźwięki i głosy rodzące się w podświadomości obłąkanego malarza. Przyznam się, że tym razem reżyserska robota Wajdy trochę mnie rozczarowała. Zarówno kompozycja całego spektaklu jak i scenografia Zachwatowicz przypomina raczej szkic. Szkic inscenizacji, w którym są zadatki na świetne przedstawienie, ale przeważają sceny niędociągnięte, zaledwie zaznaczone. Na pewno zaważyła na tym słaba obsada aktorska, gdzie nawet student z wydziału reżyserii grał Ferdynanda VII, a jedynie Lidia Korsakówna (Leokadia) pokazała nieoczekiwanie zupełnie inną, niż znane z przypisanego jej emploi, rolę nieszczęśliwej, ale pełnej witalności, "normalnej" kobiety, pędzącej życie u boku strasznego i genialnego starca, którego ani w ząb nie rozumie, a jakoś na swój sposób kocha i podziwia.
W tej sytuacji przedstawienie sztuki Buero Vallejo stało się tłem dla jednej roli. Właściwie to przypomina ono nie tyle szkic, ile niedokończony obraz, gdzie jedynie główna postać jest namalowana farbami, a pozostałe zaledwie zaznaczone kredą. Na tym niewyraźnym tle tym ostrzej widać kanciastą, bryłowatą sylwetkę Łomnickiego, który gra Goyę. Nie jest jego rola jakoś wyraźnie rozbudowana w głąb. O analizę psychiki wielkiego szaleńca można by się tu spierać, ale od zewnątrz skomponowana jest niezwykle konsekwentnie. Łomnicki pokazuje jak oparta na coraz bardziej niknącej sile fizycznej i umysłowej osobowość - gdy Goya ze słabości i lęku czerpie inwencję malarską, a w walce z przemocą musi się poddać - ulega rozkładowi. W ostatniej scenie, już nie genialny obłąkaniec, już nie wierny swoim przekonaniom artysta decyduje się na ucieczkę z ojczyzny, ale słaby, pobity i opluty przez durniów starzec. Choćby dla początkowej sceny, gdzie Goya wprowadza widzów w swój głuchy świat i tej ostatniej - gdy odchodzi z pytaniem: Kiedy zaświta?, a potem dodaje: nigdy się nie dowiem - warto zobaczyć to przedstawienie.
Jeśli jest ono nawet szkicem inscenizacji z jedną dobrą rolą i jedną kreacją aktorską, to i tak - można je na pewno uznać za najciekawszą od paru miesięcy premierę w Warszawie.