Artykuły

Kochał ludzi odwzajemnioną miłością

- Kiedy Szymek wchodził do pokoju, to tak, jakby lampę ktoś zapalił. Przyjechaliśmy kiedyś do niego z kolegami, a on zabrał nas na wesele do sąsiadów. Spędziliśmy kilka godzin z obcymi ludźmi, którzy nie pozwalali nam odejść od stołu, zaczarowani przez Szymka - przyjaciele wspominają TADEUSZA SZYMKOWA, aktora Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Tadeusza Szymkowa zabił rak. Krótko przed premierami dwóch produkcji, w których zagrał duże role: "Tajnego współpracownika" w Teatrze TVP i "Zamiany" w kinach. W chwili, gdy jego teatralna kariera nabierała rozpędu - w maju ubiegłego roku, za rolę Westermanna w "Sprawie Dantona" we wrocławskim Polskim, dostał nagrodę na Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. Myślał o debiucie reżyserskim, do ostatnich chwil pisał swoją debiutancką prozę i pracował nad rolą Lebiediewa w spektaklu "Samsara Disco" w reżyserii Agnieszki Olsten. Miał 50 lat.

To nie jest sprawiedliwe

"Postanowiłem umrzeć" - tak zaczyna powieść, którą skończył na krótko przed śmiercią. To rozpisany na 80 stronach maszynopisu monolog wewnętrzny, którego bohater czeka na nadchodzącą śmierć. Wracają do niego obrazy z życia: kobiety, które kochał, artyści, z którymi współpracował. W epilogu żałuje, że matka będzie musiała przeżyć jego śmierć. "To nie jest sprawiedliwe" - pisze.

- Przeczytałem to dwa dni przed śmiercią Tadeusza i miałem wrażenie, że czytam o nim - mówi Krzysztof Mieszkowski, dyrektor Teatru Polskiego. - Nie umiem powiedzieć, czy jest to jego doświadczenie, czy kreacja literacka doprowadzona do ekstremum. Ale na pewno to kawał dobrej literatury. Kompletnie nas tym zaskoczył, co zresztą wciąż robił. Bo był potężnym facetem, który mieścił w sobie małego chłopca i łobuza zarazem.

Żeby mu tak zostało

Andrzej Wilk był jednym z twórców studium aktorskiego przy wrocławskim Teatrze Polskim, do którego trafił Szymków. - Tadziu jest moim wychowankiem - mówi. - Kiedy pierwszy raz tam się pojawił, okazało się, że ma talent, ale jest dzieckiem kompletnym. No i zapadła decyzja, że musi sobie zrobić przerwę, dojrzeć. Na szczęście pozostał taki sam. Przekorny, młodzieńczy, niezależny w myśleniu. Osobny, bo jego propozycje aktorskie były tak szokujące, że reżyserzy albo go natychmiast odrzucali, albo kupowali w całości. Pamiętam, jak Jerzy Grzegorzewski powiedział: "Żeby on tylko nie przeszedł mutacji aktorskiej. Żeby mu tak zostało".

Cezary Harasimowicz, który z Szymkowem przyjaźnił się od 32 lat, od czasów wspólnej nauki w studium aktorskim, pamięta jego egzamin wstępny: - Wszyscy zauważyli, że to ogromny talent - opowiada. - A jednocześnie dostrzegli, że jest nadpobudliwy, że ma takie pozytywne ADHD. Więc dostał najprostsze zadanie aktorskie: miał usiąść na krześle. No i usiadł. Z takim impetem, że krzesło się połamało.

Opiekunem roku, na którym obaj studiowali, był Bogusław Linda. To u niego właśnie, w "Seszelach" według scenariusza Harasimowicza, zadebiutował Szymków. Potem przyszły role w filmach Waldemara Pasikowskiego ("Psy", "Kroll"), Waldemara Krzystka ("Ostatni prom"), Janusza Zaorskiego ("Baryton", "Lekarz drzew"), Filipa Bajona (za kreację w "Poznaniu '56" dostał prywatną nagrodę Roberta Duvalla na festiwalu w Chicago).

Śmierć człowieka-wiewiórki

Dwie ostatnie role teatralne zagrał u Jana Klaty - w "Sprawie Dantona" w Teatrze Polskim i "Śmierci człowieka-wiewiórki" w radiowym teatrze TOK FM. - W "Dantonie" to on był sercem spektaklu - mówi reżyser. - Nie tylko dlatego, że miał talent. On był niezwykle przez ludzi lubianym, nienarzucającym się przywódcą stada. Czerpał przyjemność nie tylko z grania, ale z tego, że robimy coś wspólnie.

"Śmierć człowieka-wiewiórki" opowiada o fali niemieckiego terroryzmu. - Ale stawia też ważne pytanie: czy jest coś, za co warto umierać - tłumaczy Klata. - Odpowiedź daje tytułowy bohater, grany przez Tadeusza, który umiera wielokrotnie: za coś, za kogoś, w imię miłości. Dziś to wydaje się symboliczne, ale trudno mi o tym mówić. Jestem reżyserem, żyję ze słów wypowiadanych przez aktorów, pisanych przez dramaturgów. Ale są chwile, kiedy tych słów mi zwyczajnie, po ludzku brakuje.

Janusz Zaorski oglądał Szymkowa w "Sprawie Dantona" w listopadzie. - I miałem wrażenie, że jest jak dobre wino - wspomina. - I że dopiero teraz dojrzał i jeszcze chwila, a ruszy z kopyta i dopiero nam pokaże.

Harasimowicz żałuje, że nie udało się nakręcić komedii "Wolny strzelec", którą według jego scenariusza miał reżyserować Wojciech Malajkat. - Tam Szymek miał zagrać współczesnego Don Kichota, który przejeżdżając przez małą miejscowość, poprawia życie jej mieszkańców i sprawia, że stają się szczęśliwsi - mówi. - Ogromny żal - bo w tym filmie miałby okazję zagrać samego siebie. On taki właśnie był. Z poczuciem humoru, kolorowy, ale miał w sobie taką ludzką świętość. Wielki, niewykorzystany aktor. Miał też w sobie tragizm - cierpiał, bo wiedział, że zasługuje na więcej.

Rudego jeszcze nie miałem

- Gdybym miał go określić jednym słowem, powiedziałbym: entuzjasta - opowiada Janusz Zaorski. - To nie był aktor kalkulator, zimny, wyrachowany cynik. On czegoś wiecznie chciał od życia i od sztuki. Nie pchał się na pierwszy plan, nie załatwiał nic pod stołem, uznawał tylko czyste zasady. Taka niedzisiejsza, wspaniała postawa.

Nigdy nie odmawiał studentom szkół filmowych - występował w ich filmach, a nawet dopłacał do tego, żeby powstały. - To on odkrył Konrada Aksinowicza, który wyreżyserował "Zamianę" według mojego scenariusza - wspomina Harasimowicz. - Zagrał w jego wcześniejszym, amatorskim filmie i powiedział: ten chłopak ma talent.

Trzy miesiące temu z młodymi ludźmi w Oławie wystawił spektakl "Pływanie synchroniczne", a w listopadzie rozpoczął pracę nad "Antygoną w Nowym Jorku" w Jelczu Laskowicach. Zainicjował powstanie rady kultury przy dolnośląskim marszałku i zaangażował się w jej działalność.

Był wyczulony na każdą krzywdę - obojętnie, czy dotyczyła ludzi, czy zwierząt. W domu miał ich mnóstwo. Ale jak widział kolejne, bezdomne, nie zastanawiał się. - Przyjechaliśmy do niego z żoną - wspomina Andrzej Wilk. - Widzimy, że nowy kot się po domu kręci. Żona pyta: "Szymek, a ten skąd się wziął?". "A, po sąsiedzku się urodził". "Ale masz dziewięć kotów, po co ci dziesiąty?". "Bo rudego jeszcze nie miałem". Był też zapalonym wędkarzem, ale wszystkie ryby po złowieniu wypuszczał na wolność.

W niebie jest wesele

- Miał w sobie dużo pasji - opowiada Stanisław Dzierniejko, szef Festiwalu Reżyserii Filmowej w Świdnicy i przyjaciel aktora. - Takiego przekonania, że nie wolno się poddawać, że wszystko, za cokolwiek się człowiek zabiera, trzeba robić uczciwie i z sercem. Dwa tygodnie temu był u mnie na obiedzie. Z zapałem opowiadał o swoich marzeniach: o tym, żeby we Wrocławiu powstało wielkie centrum edukacji filmowej. Ale trzy dni przed śmiercią złapał mnie za rękę i powiedział: "Stasinku, ja umieram". I wymienił wszystkich, których miałem od niego pożegnać. To była długa lista, bo on kochał ludzi odwzajemnioną miłością.

Cezary Harasimowicz dodaje: - Kiedy Szymek wchodził do pokoju, to tak, jakby lampę ktoś zapalił. - Przyjechaliśmy kiedyś do niego z kolegami, a on zabrał nas na wesele do sąsiadów. Spędziliśmy kilka godzin z obcymi ludźmi, którzy nie pozwalali nam odejść od stołu, zaczarowani przez Szymka. Po powrocie pomyśleliśmy, że jeśli jest jakieś niebo, to musi właśnie tak wyglądać. Szymek pewnie teraz tam siedzi przy stole i na nas czeka.

***

W sobotę wieczorem w Teatrze Polskim grano "Hamleta". Kiedy zgodnie ze scenariuszem Gertruda (Ewa Skibińska) rzuciła w stronę grobu Ofelii bukiet kwiatów, żółty żonkil utknął w podłodze. - Pionowo wyrósł spod sceny - opowiada Skibińska. - Jeden z aktorów próbował go wyrwać - bezskutecznie. To była symboliczna scena - tak jakby to, że grób został zamknięty, wcale nie oznaczało końca. Zamarliśmy w bezruchu. Żaden reżyser by tego nie wymyślił.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji