Artykuły

Herezje Wojtka

- Fajnie jest na drugi dzień przyjść do teatru. Wszyscy ci gratulują - mówi WOJCIECH SANDACH, aktor Teatru Współczesnego w Szczecinie, laureat Srebrnej Ostrogi - nagrody dla młodego aktora teatralnego.

Przyjemnie jest otrzymywać nagrody?

- Cieszą. Fajnie jest na drugi dzień przyjść do teatru. Wszyscy ci gratulują. Miłe uczucie.

Przygodę z teatrem zaczynałeś od współpracy z Tatianą Malinowską-Tyszkiewicz. Jak wyglądało wasze pierwsze spotkanie?

- To długa historia... zaczęło się od tego, że chciałem dostać się do IX Liceum Ogólnokształcącego do klasy matematyczno--informatycznej. Na egzaminie zabrakło mi dwóch punktów i skierowali mnie do klasy ogólnej. Realnie wylądowałem w klasie humanistycznej. Pomyślałem sobie: "kurczę, co ja tu robię?", ale okazało się, że mają być zajęcia z historii teatru, kina, mają być spotkania z aktorami. Brzmiało to interesująco, więc pozostałem na tym kierunku. Pewnego dnia koleżanka, o rok starsza, założyła grupę teatralną znaną później jako Teatr Nie Ma. Stwierdziłem, że pójdę i zobaczę, co się tam dzieje. Spodobało mi się. Dopiero rok później przyszła do teatru Tatiana. Nasze pierwsze spotkanie wyglądało tak, że byliśmy bardzo niechętnie nastawieni do jej osoby. Stwierdziliśmy, że co jakaś starsza pani będzie przychodziła do naszego teatru i będzie nas uczyła, skoro chcemy robić swoje. Ale wszystko się między nami dobrze ułożyło i ta współpraca trwała przez kilka następnych lat.

Zanim zacząłeś występować w teatrze, interesowałeś się w ogóle tą formą sztuki. Bywałeś?

- Nie byłem stałym bywalcem teatrów. Zapamiętałem specyficzny zapach teatru, a z Teatru Współczesnego ten olbrzymi żyrandol wiszący pośrodku. Powiedziałem wtedy: "Jezus Maria, jak to wygląda. Co to za pajęczyna?". I tyle zapamiętałem. Później, przy współpracy z Tatianą, pomyślałem, że skoro nie wyszło mi z informatyką, to muszę wymyślić sobie przyszłość. Myślałem, myślałem i wymyśliłem aktorstwo.

Trzeba mieć coś z ekshibicjonisty, żeby występować przed publicznością.

- Z jednej strony wiąże się z tym ogromna trema, ale z drugiej uczucie bycia przed ludźmi bardzo kręci. Kręci to, że obok strachu, pojawia się w człowieku coś tak fajnego.

Jak układała ci się współpraca z Tatianą Malinowską-Tyszkiewicz?

- Tatiana jest dość trudną osobą we współpracy. Nasza wspólna ścieżka nie była usłana różami. Zawsze były boje o coś. Ścieraliśmy się w poglądach, ale z drugiej strony zawsze byliśmy blisko. Kiedy Tatiana ma problem, zawsze do mnie dzwoni i na odwrót. Wpadam czasem do Teatru Nie Ma na próby. Patrzę wtedy na siebie z perspektywy czasu. Fajnie zachować tę świeżość.

Czy szkoła teatralna daje dużo początkującemu aktorowi?

- Szkoła tak naprawdę daje warsztat pod względem operowania własnym ciałem, głosem. Daje technikę i szersze pojęcie na temat sztuki i aktorstwa. Ale z drugiej strony, jeśli się nie ma tego czegoś w środku, to tego szkoła już nie zaszczepi. Ale uważam, że aktorzy bez szkoły wcale nie są gorsi, choć są to naprawdę wyjątki.

Anna Augustynowicz wybiera aktorów do zespołu zazwyczaj sama, ale czasem korzysta z czyjejś rekomendacji. Jak było z tobą?

- Będąc jeszcze na czwartym roku w szkole teatralnej, przyjechałem do Szczecina na ferie. Wiedząc, że w tym czasie mój kolega ze studiów Adam Kuzycz-Berezowski był również w mieście, zaczęliśmy się zastanawiać, że może by tak po szkole trafić do Augustynowicz. Że byłoby bardzo fajnie pracować z nią, że może należy złożyć CV, ale znowu, co my tam napiszemy i że się boimy, że to za wysokie progi, że trochę głupio. Odważyliśmy się w końcu, postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Adam pierwszy zadzwonił i okazało się, że pani w sekretariacie od razu go przełączyła do Augustynowicz. Dwa dni później ja zadzwoniłem i spotkało mnie to samo. Przedstawiam się, pytam, czy nie potrzebowaliby kogoś takiego jak ja. A tu w słuchawce słyszę, że właśnie rozpoczynają próby "Wesela" i potrzebują wsparcia młodych osób i że możemy jutro umówić się na rozmowę. Okazało się, że Augustynowicz nie miała jeszcze skompletowanej obsady, zaprosiła mnie na próbę i tak to się zaczęło.

A to jest bardzo mobilizujące pracować na progu kariery, z tak wybitnym reżyserem jak Anna Augustynowicz?

- Mobilizujące, ale równocześnie przerażające. To jest nazwisko, które mówi w Polsce bardzo wiele i nagle okazuje się, że pracujesz z tą osobą będąc jeszcze zupełnie zielonym w temacie pracy w teatrze. Augustynowicz bardzo dużo mówi i to takim wyszukanym językiem. Trzeba dużego skupienia, by zrozumieć przekaz. Nie miałem z tym jednak wiele problemów, ponieważ w szkole miałem zajęcia z Janem Peszkiem, który wcześniej był nauczycielem Augustynowicz. On również używał specyficznego języka.

Dostałeś się do zespołu aktorskiego, który uważany jest za jeden z najlepszych w Polsce. Czy przynależność do takiej grupy może przewrócić w głowie początkującemu aktorowi?

- Na początku bałem się tej przynależności. Wiedząc, że mam do czynienia z wyjątkową grupą ludzi, pojawiły się obawy, czy moja obecność w zespole nie popsuje tej wyjątkowości. Coś w stylu, że Sandach trafia do Współczesnego i psuje tę harmonijną strukturę. Nie, nie grozi mi woda sodowa. Tak sądzę.

Znasz dobrze język niemiecki?

- Nie, ale, wiem chyba o co chcesz zapytać (śmiech).

O "Wesele". Wziąłeś udział w słuchowisku muzycznym, którego motywem przewodnim były fragmenty dzieła Wyspiańskiego przetłumaczone na język niemiecki...

- To było dla mnie na początku trudne do przeskoczenia, szczególnie po roli w polskim "Weselu". Wyspiański po niemiecku? Jak to brzmi, to jakaś herezja?! (śmiech). Ale pracując z chłopakami, m.in. z Rafałem Bajeną, który wpadł na pomysł przerobienia dramatu na słuchowisko, podszedłem do tekstu w inny sposób. Uczyłem się go, biorąc pod uwagę nie znaczenie słów, ale ich rytm. Zajęło mi to z miesiąc.

Wystąpiłeś także w pierwszej szczecińskiej produkcji fabularnej, w filmie "Brzask". Chciałbyś na dłużej związać się z kinem i zagrać w produkcji zdecydowanie mniej offowej?

- Na pewno bym nie odmówił, z tego chociażby względu, że nie mam dużego doświadczenia filmowego. Lubię nowe rzeczy.

W takim razie nie miałbyś problemu w zagraniu w serialu telewizyjnym bądź telenoweli. To przynosi popularność, ale też większe pieniądze...

- Z serialem jest tak, że może bym i zagrał, ale zależy kto by to reżyserował i o czym miałby być serial... Z serialami jest jednak pewien problem. Może dojść do takiej sytuacji jak w przypadku Piotra Cyrwusa z Teatru Starego w Krakowie. Część widzów oglądając go na scenie widzi w nim przede wszystkim Rysia z "Klanu", a nie postać, którą akurat odtwarza. To jest, niestety, bardzo złudne.

Na telewizję musimy poczekać, ale w czym nowym zobaczymy się w teatrze?

- Robimy "Chorego z urojenia" Moliera. Kostiumowa produkcja, pończoszki, buty na obcasiku. Gram zalotnika jednej panny, której ojciec nie chce wydać za mąż. Trochę się boję tego spektaklu, ale zobaczymy, co z tego wyjdzie.

- Dziękuję za rozmowę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji