Artykuły

Pół śmiesznie, pół nie

"Pół żartem, pół sercem" w reż. Włodzimierza Nurkowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Farsa, ale z ambicjami. Próba dorównania Billy'emu Wilderowi, któremu w "Pół żartem, pół serio" udała się karkołomna sztuka połączenia farsy, dramatu, kryminału i romansu. No cóż, próbować można.

Dwóch angielskich aktorów chałturzy po amerykańskich miastach i miasteczkach, przedstawiając własne dwuosobowe wersje Szekspira, czyli zestawy scen i monologów. Powodzenia ani pieniędzy z tego nie ma, więc gdy w gazecie znajdują artykuł o starej schorowanej milionerce poszukującej zaginionych kuzynów, postanawiają postawić wszystko na jedną kartę. Spadek czeka - tyle że, jak uświadamia im poznana w pociągu Audrey (znajoma milionerki), kuzyni to kobiety. Zdesperowani Leo i Jack zakładają więc wygrzebane z kufrów kostiumy Kleopatry i Tytanii i pojawiają się u bram posiadłości.

Tam akcja się rozkręca - obaj panowie udają kobiety, choć ich serca i ciała skłaniają się ku poznanym świeżo dziewczynom (Leo ku Meg, Jack ku Audrey), a ponury pastor (Jan Nosal), narzeczony Meg, coś podejrzewa. Ekscentryczna milionerka zaś, choć co chwilę traci przytomność, wcale nie ma zamiaru umierać.

W przedstawieniu Włodzimierza Nurkowskiego najlepiej udała się farsa - gdy tempo przebieranek, omyłek i zwrotów akcji wzrasta, bywa naprawdę zabawnie. Czysto farsową figurę tworzy Andrzej Franczyk jako głupi, ale sprytny doktor, ledwo żywa i wciąż mdlejąca milionerka (Maja Barełkowska) pojawia się w coraz to młodszych i żwawszych wcieleniach, Tomasz Schimscheiner (Leo) i Piotr Pilitowski (Jack) szaleją tak w sukniach i obcasach, jak i w garniturach (starając się o serca wybranek, muszą od czasu do czasu pojawić się we właściwym wcieleniu). Farsowa dramaturgia wejść, wyjść, ukrywania za parawanem czy kanapą działa niezawodnie. A Schimscheinerowi i Pilitowskiemu udaje się chwilami tworzyć całkiem interesujące postaci facetów zagubionych w metamorfozach płci.

Gorzej z ambicjami. W wątkach miłosnych nie ma tego wzruszenia połączonego z ciepłą ironią, jakie pamiętamy z filmu Wildera. No cóż, mistrz to mistrz; miał przecież jeszcze Marilyn Monroe, Tony'ego Curtisa i Jacka Lemmona. Nurkowski mruga czasami do widzów, przypominając sławny wzorzec - Iwona Sitkowska (Audrey) nosi blond perukę i usiłuje w początkowych scenach naśladować seksowną naiwność Marilyn. Bez skutku; znacznie lepiej idzie jej bez peruki i z własną sprytną naiwnością.

Druga sprawa - sporą część spektaklu wypełniają przygotowania do wystawienia "Wieczoru Trzech Króli" Szekspira, jako że Meg pragnie zostać aktorką. I u Szekspira, i w sztuce Ludwiga temat jest ten sam - przebieranki i miłość. Ale choć role rozdane są tak, że pasują do aktorów (ponury pastor jako Malvolio itd.), i oczekiwać można by niezłej zabawy, cała ta sekwencja brzmi martwo, na scenie panuje chaos, a dość wątpliwy komizm prezentują jedynie kostiumy (ogromny doprawiony brzuch doktora, wstydliwie zakrywane przez panów renesansowe saczki na przyrodzenie).

Poczucie humoru Kena Ludwiga jest dość przaśne i dosadne, od aluzji seksualnych aż się roi - a im dalej, tym aktorzy coraz bardziej wiją się z pożądania, starając się zabawić publiczność. Gdyby mniej było takiego wyciskanego na siłę komizmu, byłoby znacznie lepiej. I śmieszniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji