Artykuły

Jak opowiedzieć muzykę teatrem

Toruńska premiera "Obywatela" Jacka Bończyka o twórczości lidera Republiki dowodzi, że muzyka może być tematem dla teatru. Wielu artystów próbowało stworzyć spektakl, w którym świat dźwięków przestaje być jedynie ilustracją - pisze Anna Gromnicka w Dzienniku.

Publiczność teatralna albo spektakli muzycznych nie trawi, albo je akceptuje bez zastrzeżeń. Dlaczego? Bo trudno jest zrobić sztukę o muzyce i nie popaść w banał. "Skrzypek na dachu" to czysto muzyczny teatr, ale jego treścią jest przede wszystkim opowieść o umierającym świecie wschodnioeuropejskich Żydów. A co się dzieje w sytuacji, gdy muzyka wchodzi na plan pierwszy? Z filozoficznego punktu widzenia jest to właściwie niemożliwe: muzyka sama z siebie jest najbardziej abstrakcyjną dziedziną sztuki. Zobaczyć, dotknąć, przeczytać - te umiejętności nie wymagają wysiłku podobnego temu, który wiąże się z obejmowaniem planów muzycznych, rozumieniem logiki wielopłaszczyznowego utworu, w którym w dodatku harmonikę komplikują niezliczone dysonanse. Jeśli mówimy tylko o percepcji dzieła muzycznego, to jego struktura (rytm wyznaczający melodię, następstwa motywów) może być dla nas ułatwieniem w odbiorze: prawie każdy potrafi zaśpiewać prostą piosenkę. Jeśli zaś mowa o "tłumaczeniu" muzyki na inne dziedziny sztuki, to jej istota pozostaje tajemnicą. Bo sens muzyki nie daje się przełożyć na język powszechnie dostępny. Kryje się on nie w tym, o czym ona "opowiada", jakie światy buduje w wyobraźni, ale - ujmując rzecz w kategoriach fenomenologii - sensem muzyki jest ona sama.

Próba "opowiedzenia" twardym językiem teatru o istocie muzyki to karkołomne zadanie. Peter Brook pisał, że w teatrze jest ona ściśle związana z akcją sceniczną. Kompozytor Zygmunt Konieczny uważa, że taka muzyka nie istnieje samodzielnie. Muzyki teatralnej, czyli generalnie ilustracyjnej, z zasady się nie słucha. Wywołuje ona skojarzenia z treścią, ale raczej rzadko istnieje sama dla siebie. Chyba że reżyser bierze na warsztat twórczość artysty, którego muzyka to swoisty teatr.

Takie były songi Bertolta Brechta: polityczno-obyczajowe abstrakcje opisywała muzyka Weilla, która od lat inspiruje jazzmanów (pamiętny "Mack the Knife" Elli Fitzgerald) i reżyserów teatralnych (vide: "Baal" Marka Fiedora w Teatrze im. Kochanowskiego w Opolu z 2006 roku, w którym spektakl konstruuje muzyka). Kurt Weill pisał "teatralnie", nadając słowu rytm muzyczny, i choć jego aranżacje są obwarowane klauzulą nietykalności, nic dziwnego, że ta muzyka, wściekła i organicznie precyzyjna, wciąż jest wyzwaniem. Osobny teatr zbudowany ze współczesnych antynomii oraz brudnej poezji prowincji tworzy też Tom Waits, dlatego jego twórczość jest wyzwaniem dla tak wielu artystów, m.in. Roberta Wilsona. Ale świat jego muzyki powstał na zrębach amerykańskich peryferiów, bluesa, rocka i piosenki autorskiej, zamiast umowności dotykamy tu więc emocjonalnego autentyzmu i liryzmu. "Bywam plemienny i ironiczny" - tak o sobie mówi. I może dlatego Kazik Staszewski, śpiewający Waitsa, jest niestety... po prostu Staszewskim śpiewającym Waitsa, a nie wywracającym jego twórczość na nice, jak dzieje się to w teatrze. To muzyka, którą trudno przełożyć na język teatru, zamknięta jest w przestrzeni dźwięków i skojarzeń czysto muzycznych.

Podobnie jak dzieła Astora Piazzolli, który wyniósł tango na piedestał. Zmultiplikowane wersje Piazzolli jazzowego, śpiewanego i tańczonego (np. w "Tango Piazzolla" w reżyserii Józefa Opalskiego w Teatrze Słowackiego w Krakowie) to już jednak spektakle z milongą w tle Tango jest tu tylko pozornie podmiotem, bo muzyka i tak potraktowana jest ilustracyjnie. Najdoskonalszą interpretatorką i Piazzolli, i Brechta pozostaje Milva, która tworzy teatr jednego człowieka. Lecz jej Piazzolla to już nie tylko tango: to rozedrgane, szaleńcze solo, w którym wiersz rozrywa muzyczną narrację, a Milva płynie w rejony artystycznej obsesji. Kto raz słyszał jej "Rinascero (Preludio para el ano 3001)" Piazzolli i Ferrera albo "Surabaya - Johnny" Brechta i Weilla, ten wie, że to jedyna wokalistka będąca dla tej sztuki medium doskonałym, wcieleniem idei teatru w muzyce i muzyki w teatrze.

Stworzenie spektaklu o muzyce wymaga więc materiału specyficznego. Za taki zabrał się Wojciech Kościelniak, reżyserując dwa przedstawienia poświęcone muzyce Republiki i jej twórcy Grzegorzowi Ciechowskiemu, "Kombinat" z 2002 roku i ostatnie "Halucynacje". Oba cieszyły się zasłużoną popularnością. Fenomenalny "Kombinat", którego lider Republiki już nie zobaczył (zmarł przed jego ukończeniem), to w istocie sztuka o świecie, jaki stworzył w swych piosenkach: czarno-białym, ograniczonym w swej wizji do gestów, ruchów i tekstów totalnych. Uniwersalnych i oryginalnych zarazem. Bo i Ciechowskiemu udało się coś, czego nie dokonał nikt w polskiej muzyce. Poezja i muzyka funkcjonują tu równorzędnie, tak jak język piosenek zespołu funkcjonował w kulturze lat 80. i 90. w opozycji do nowomowy telewizyjno-urzędniczej.

Kościelniak naszkicował wyraźny portret tej muzyki: pozornie chłodnej, schematycznej i zrytmizowanej, oddającej polityczny klimat czasu. Klimat, który przenikał mózgi, ciała, serca, zatruwał powietrze, zniewalał. To totalitaryzm wcielony, bezduszny, jak u Brechta, tylko smutniejszy, pozbawiony otoczki uroczej lewackości. Tak jak niegdyś Ciechowski, który szybko pojął, że rock jest martwy, jeśli funkcjonuje w oderwaniu od rzeczywistości, Kościelniak wie, że muzyka będąca tematem sztuki, nie może abstrahować od ideowego przekazu. Republika już wcześniej zaznaczyła swoją obecność w świecie teatru. Widowisko baletowe "Republika. Rzecz publiczna" Grzegorza Ciechowskiego z librettem Ewy Wycichowskiej według "Wyludniacza" Samuela Becketta i muzyką Republiki zaprezentowane w Teatrze Wielkim w Łodzi 29 grudnia 1984 roku dowiodło, że zespół jest fenomenem socjologicznym i artystycznym. Podobnie jak on sam, przedstawienie spotkało się ze skrajnymi opiniami. Można rzec, że i u Becketta, i u Ciechowskiego ziemia to "siedziba błądzących ciał", i spektakl był taką próbą opowiedzenia teatrem muzyki. Niezależnie od tego, czy to kwestia znalezienia formuły, czy dobrego materiału, podobnych prób nie widzieliśmy w polskim teatrze za wiele. Muzyka pozostaje w nim pięknym, klasycznym lub na wskroś współczesnym, jak kompozycje Pawła Mykietyna, ale tylko tłem.

Na zdjęciu: plakat do "Halucynacji", Teatr Piosenki, Wrocław 2008 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji