Artykuły

Parada gwiazd

Fenomen aktorstwa- cóż to takiego? Istotę tej profesji, albo - jak utrzymują niektórzy - powołania, usiłowano definiować na wiele sposobów, w zależności od epok i teatralnych konwencji. Co innego znaczył aktor w teatrze antycznym, co innego w komedii dell'arte czy w misteryjnym teatrze średniowiecznym. Różniły się wymagania stawiane mu przez Meiningenczyków, Stanisławskiego, Brechta czy Grotowskiego. Jedynie cel był zawsze ten sam: porozumieć się z widzem, przekazać mu całe, ludzkie bogactwo granej postaci.

Wraz ze zmianą gustów estetycznych i kierunków mody, przeobrażeniom podlegały oczekiwania publiczności oraz kryteria oceny gry aktorskiej. Raz wymagano szerokiego gestu i patetycznego tonu, kiedy indziej głębi psychologicznej i kameralnego przeżywania. Dzisiaj wśród obowiązujących technik aktorskich wymienia się m. in. "grę z dystansem", prezentowanie własnej osobowości. Na sposób gry ma również wpływ repertuar oraz wymagania stawiane przez inscenizatora i reżysera. Jednakże kluczem do każdego spektaklu był i pozostanie aktor.

Pisał o nim Stanisław Wyspiański w swoim "Studium o Hamlecie".

"To nie są błazny - chociaż błaznów miano,

oklaskami darząc, w oczy im rzucano -

lecz ludzie - których na to

powołano,

by biorąc na się maskę i udanie, mówili prawdy wiecznej przykazanie.

Na co stać kogo, tajemnic tych sięga;

wieczna w tym si!a, groza i potęga."

Poeta traktował "kuglarską profesję" jako misję i obowiązek służenia prawdzie i uniwersalnym ludzkim wartościom. Podobny ton kilkadziesiąt lat później zabrzmiał w słynnym "Testamencie" Stefana Jaracza, który zawód aktorski utożsamiał z zadaniem społecznym, wzywając kolegów do służby wobec sztuki, do rezygnacji z próżności, małych ambicyjek, karierowiczostwa.

Niezależnie od motywacji, popychających ludzi na scenę, widownia zawsze będzie oczekiwać od teatru i aktorów jednego: przeżyć i wzruszeń. Publiczność chce wierzyć i być przekonana o tym, że słowa padające ze sceny niczym nitka Ariadny prowadzą do głębi każdego, kto przyszedł do teatru, że bogacą nasze wnętrze pozwalając lepiej rozumieć świat i samego siebie. Aktorzy, którym udaje się wywołać współbrzmienie wrażliwości własnej i widzów, zasługują na miano wielkich. Ich role wyznaczają historię teatru, oni sami otaczani są legendą.

W dziejach polskiego teatru legendarnych nazwisk jest wiele. Począwszy od Heleny Modrzejewskiej, z którą kojarzy się tzw. epoka gwiazd. Nie ważne było wtedy, co grają na scenie, ale kto występuję danego wieczoru. Do teatru chodziło się na Modrzejewską, an Hoffmanową, na Rapackiego. Bywały całe przedstawienia podporządkowane gwieździe podpierające jej wielkość i słąwę. Tej aktorskiej dominacji sprzeciwili się pod koniec wieku XIX wieku twórcy i wyznawcy Wielkiej Reformy, postrzegający spektakl teatralny jako sume wielu zintegrowanych elementów, wyznaczający główne miejsce w teatrze inscenizatorowi, angielski teoretyk tego kierunku Gordon Craig pragnął w ogóle wyeliminować aktora z teatru i zastąpić go nadmarionetą. Na szczęście mu się to nie udało. Aktor pozostał na scenie, tyle, ze od czasu Wielkiej Reformy musiał on dostrzegać obok siebie grających kolegów, słuchać uwag reżysera i korygować własną koncepcję roli z całością inscenizacją z wymogami scenografii.

Już w okrasie dwudziestolecia, obok nazwisk sławnych aktorów, pojawia się nazwiska inscenizatorów, scenografów i reżyserów. Co nie oznacza, że publiczność zrezygnowała z uwielbiania swych scenicznych ulubieńców. Bynajmniej. Jan Kreczmar wspominając w "Notatniku aktora" swoich nauczycieli: Aleksandra Zelwerowicza, Stanisława Stanisławskiego, Wojciecha Brydzińskiego nigdy nie powie o nich inaczej jak... ukochany Zelwer, uwielbiany Maszyński, cudowny Brydzio. A wśród znakomitości tych czasów wymienia się, jednym tchem prawie: Juliusza Osterwę, Karola Adwentowicza, Marię Malicką, Stefana Jaracza, Józefa Węgrzyna, Stanisławę Wysocką... Długo jeszcze można by tej listy nie kończyć. We wspomnieniach, w recenzjach starych gazet "żyją" role prześwietne, arcydzieła sztuki scenicznej.

Biografie artystyczne współcześnie tworzących "piszą się" na naszych oczach. Wiele powstałych w powojennym teatrze ról uratowano dla przyszłości dzięki zapisowi filmowemu. Obok analiz przeprowadzonych przez teatralnych krytyków, taśma filmowa stanowi dokumentację najcenniejszą. Współczesność czerpie z tradycji i tworzy dokonania nowe. Przeszliśmy już przez wybuchy twórcze inscenizatorów, przez metodę aktorską Grotowskiego. Mamy za sobą radość wspólnego zbiorowego tworzenia na scenie i politykujący, formalnie agresywny teatr studencki. Ale aktor pozostał na swym miejscu w teatrze.

Dzisiaj często i głośno mówi się o teatralnej depresji, o kryzysie i oczekuje się na reformę mającą poruszyć jego zardzewiałe i skrzypiące mechanizmy. Zgoda, tylko co z tym kryzysem, w jakim teatrze? Bo przecież nie ma go tam, gdzie są prawdziwi aktorzy i ważkie przedstawienia. Jeżeli publiczność

na widowni płacze, bądź śmieje się, to znaczy, że teatrowi nie towarzyszy obojętność. Jeżeli po bilet trzeba stać w długiej kolejce, to znaczy że na scenie "dają" coś wyjątkowego. Służę przykładami. Co prawda tylko dwoma, ale bardzo charakterystycznymi. W Teatrze Powszechnym w Warszawie kompletami (z nadwyżką) "idzie" sztuka współczesnego pisarza szwedzkiego Pera Olova {#au#406}Enquista{/#} "Z życia glist". Rzecz o Hannie Luizie Heiberg - sławnej aktorce skandynawskiej XIX w. oraz o Janie Chrystianie Andersenie, nie mniej sławnym bajkopisarzu. Rzecz o dwojgu zachwycających ludziach, którzy podczas jednej nocy zmusili się do szczerości, do wyznań sięgających granic fizycznego bólu. Krystyna Janda - Hanna i Zbigniew Zapasiewicz - Andersen stworzyli duet połączony jakby sprzężeniem zwrotnym, tyle w nich wzajemnego przyciągania się i odpychania. Fascynacja przenika, krzyżuje z pogardą i obrzydzeniem. Bowiem, gdy pękła skorupa konwenansu, naporu zwierzeń, wzajemnych ośmieszeń i podjudzań nie można już zatrzymać. Brną więc oboje. Hanna budzi przerażenie, Andersen - współczucie.

Zbigniew Zapasiewicz zagrał pisarza, człowieka żebrzącego o ciepło, o to, by jak mały chłopiec zostać pochwalonym i przytulonym - kochanym. Aktor potraktował słabostki charakteru pisarza jako wynik niezaspokojonej miłości. Jego dobijanie się do serca lodowatej damy ("Królowa śniegu"!) jest błaganiem o odrobinę autentycznego zainteresowania, o poświęcenie mu odrobiny uwagi. Hanna topnieje powoli. Janda długo stara się utrzymać graną postać w gorsecie nienagannych manier. Jest cierpka, szorstka, ale swą gorycz i nienawiść do ludzi ujawniać będzie stopniowo. Aktorka etapami schodzi do wnętrza tej postaci, donosząc niejako o jej zlodowaceniu emocjonalnym, o powolnym obumieraniu.

Obydwie role w wykonaniu tych znakomitych aktorów mają ów podskórny nurt, który pozwala łączyć działania zewnętrzne z tym, co w duszy gra i pomaga zrozumieć rozmijanie się tych nieszczęśliwych ludzi. On szuka akceptacji w innych, ona próbuje zaakceptować siebie. Ich sukcesem jest szczerość.

Spektakl reżyserował Zygmunt Hübner, a obok Jandy i Zapasiewicza występują w nim Wiesława Mazurkiewicz i Franciszek Pieczka tworząc kontekst dla prowadzącego duetu.

Również Łza, tyle że ze śmiechu, kręci się w oku na przedstawieniu "Jak się kochają..." granym w warszawskim Teatrze Współczesnym. Sztuka angielskiego pisarza Alana {#au#220}Ayckbourna{/#} autentycznie bawi publiczność. Ta komedyjka o perypetiach trzech par małżeńskich, pozostałaby zapewne "komedyjką", gdyby nie szóstka aktorów takich jak: Zofia Kucówna i Czesław {3os#2608}Wołłejko{/#}, Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski, Beata Poźniak i Wiesław Michnikowski. Zrobili oni z zabawnego utworu koronkowy haft angielski. Każda nitka inna, a wszystkie łączą się i splatają tak, że całość jest barwna, mieniąca się, żywa. Trzy małżeństwa z różnych sfer zamożności, pogrupowane wedle hierarchii: boss i podlegający mu pracownicy "nacierają" na siebie z wielu stron konfrontując własne obyczaje, sposób życia.

Z typowych, ludzkich zachowań podpatrzonych w życiu powstały aktorskie portreciki. Prym wiodą panie. Wytworna lady, elegancka w manierach i strojach Fiona Foster - Zofia Kucówma, flejtuchowata hauseweife, czyli kurka domowa o dobrym sercu Teresa Phillips - Marta Lipińska i prowincjonalna, fatalnie ubrana gąska Mary Featherstone - Beata Poźniak. Panowie są trochę mniej barwni i mniej zróżnicowani,a le w swoich małżeńskich duetach brzmią znakomicie.

W tym zespołowym, wyrównanym spektaklu jest dużo wdzięku i lekkości (reżyseria Macieja Englerta). Bezbłędnie trafiają do widza wszystkie pointy i riposty, sprawnie zachodzą na siebie skomplikowane w czasie i przestrzeni sytuacje zwiększając komediowość tego teatralnego przedsięwzięcia. Tak, właśnie przedsięwzięcia, bo wbrew pozorom z komediami wcale nie jest tak wesoło. Rozejrzyjmy się w repertuarze naszych teatrów, a niewiele tam będzie naprawdę do śmiechu. Bo rozśmieszyć to znaczy trafić do widza,a nie w każdym teatrze to się udaje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji