Artykuły

Warszawski "Powszechny"

Przez kilka grudniowych wieczorów łódzcy teatromani dzięki staraniom Stowarzyszenia Artystycznego, mieli możność oglądać trzy różne sztuki w wykonaniu teatrów stołecznych, co stanowi zresztą tylko część szeroko zakrojonych gościnnych prezentacji teatralnych. Nie dane mi było obejrzeć {#re#25219}"Tańca śmierci"{/#} w wykonaniu teatru "Ateneum" (po jednym przedstawieniu zawieszono czasowo dalsze z powodu choroby Jana Świderskiego), widziałem natomiast obie sztuki przywiezione przez Teatr Powszechny.

Jeśli wolno zacząć od wyznań, nie czuję się na ogół spragniony recytacji czy też inscenizacji wierszy, które mam pod ręką i mogę z nimi w każdej chwili w zaciszu własnych czterech ścian poprzebywać, odczytując ich sens i ciesząc ich urodą na miarę swoich doświadczeń i wrażliwości. Ale jednak osoba Zbigniewa Zapasiewicza, i to nie tyle jego najszerzej pojęty warsztat aktorski, ile zwłaszcza jego talent interpretacji tekstu stanowiły magnes zbyt silny, żebym zdołał się oprzeć nagiej chęci usłyszenia w wykonaniu tego artysty wierszy Zbigniewa {#au#13562}Herberta{/#} z tomu "Pan Cogito". Bo a nuż dotrą do mnie nowe, nieprzeczuwane ich znaczenia i piękności?

Program, zatytułowany od jednego z utworów {#re#19946}"Pan Cogito szuka rady"{/#} składa się wprawdzie po większej części z wierszy zawartych w tym znakomitym tomie, niektóre jednak pominięto, a zamiast nich - bodaj w siedmiu czy ośmiu przypadkach - wprowadzono inne wiersze Herberta (jak choćby znany wiersz o nauczycielu przyrody). Uzasadnieniem tego inscenizacyjnego zabiegu była zapewne (tak to rozumiem) chęć jeszcze silniejszego wydobycia z twórczości Herberta tego nurtu, z którego - w duchu maksymy Kartezjusza - da się skomponować spójną wewnętrznie przygodę intelektualną człowieka myślącego.

Podziwiać należy wielkie mistrzostwo ZBIGNIEWA ZAPASIEWICZA, nieubłaganą logikę podawania tekstu, arcysubtelne modulacje intonacyjne, oddające zmienność przeżyć i nastrojów, co składa się na pełną skalę znaczeń tej bogatej poezji i mógłbym jedynie kibicować aktorowi, pokrzykując: "O właśnie tak, tylko tak dalej" - z czego wynika, że niemal identycznie odbieram sens poszczególnych utworów i akurat tak bym je wygłaszał, gdybym tylko (bagatela!) potrafił.

Były i takie momenty, kiedy twórcze pośrednictwo artysty odbierałem jako wzbogacenie treści emocjonalnych utworu, jak wtedy, kiedy zwrócony tyłem wygłaszał tonem patetycznym swój jakby apel do nieobecnych. Tu całkowicie akceptowałem prawo interpretatora do narzucania mi swojej wizji. W rzadkich jednak chwilach bywało i tak, że obudowa tekstu autora mimiką i gestem wydawała mi się zbyt arbitralna, wykraczająca ponad interpretacyjną konieczność.

Jak najlepiej wypadł także partnerski współudział EWY DAŁKOWSKIEJ, niezwykle muzykalnie władającej środkami melorecytacji. Na tle wyrafinowanego w swej prostocie sola skrzypcowego, kompozycji Stanisława Radwana. Wykonywane było ono jednak chwilami zbyt głośno i zagłuszało tekst, przynajmniej dla siedzących najbliżej, skrzypka.

Wybitna poezja Zbigniewa Herberta znalazła w tym przedstawieniu, całkowicie opracowanym przez Zbigniewa Zapasiewicza, godny siebie wyraz.

Omawialiśmy na tych łamach niedawno łódzkie przedstawienie {#re#17282}"Z życia glist"{/#} w Teatrze im. Jaracza. Tym razem aktorzy warszawskiego "Powszechnego" pokazali je na dużej scenie tegoż teatru, która i tak przez kolejne wieczory okazywała się za mała, żeby pomieścić wszystkich chętnych. Godne uwagi, że najliczniej garnęła się młodzież.

Mijałoby się z celem szczegółowsze porównywanie obu tych, dość zresztą różniących się przedstawień. Odniosłem jednak wrażenie (a może to istotne), że w porównaniu z łódzką realizacją, warszawska jakby mniej wagi przywiązywała do relacji zachodzących pomiędzy życiem a twórczością (co chyba dość pasjonuje autora), za dość znamienne uważałbym też, że ośrodek zainteresowania widza przesuwa się tutaj z postaci Luisy (która w wykonaniu Ewy Mirowskiej zdawała się górować nad swymi partnerami samoświadomością) na postać {#au#449}Andersena{/#}.

Kreacja ZBIGNIEWA ZAPASIEWICZA, przestudiowana do najdrobniejszych szczegółów aż po niezborność ruchową Andersena, która niepewność zachowania poety pozwala położyć częściowo na karb schorzenia organicznego, przykuwała uwagę bogactwem i rozmaitością środków. 0 ile z tragicznych wydarzeń dzieciństwa Luisa KRYSTYNY JANDY przechowała pod maską pewności siebie i nawet tupetu wewnętrzny niewygasły popłoch, lęk przed możliwością ponownego pogromu i stoczenia się na społeczne niziny, co chwilami podcina jej zwątlone siły, o tyle Andersen, jak podejrzewam, rozgrywa tu po trosze swoją mile widzianą i oczekiwaną przez establishment niezaradność życiową poety. Potrafi schlebić udając zainteresowanie nowinkami geograficznymi czy astronomicznymi wykształconego Heiberga i wcale nie jest tak płaczliwie zagubiony, jak uważa się powszechnie, po prostu przyjął na siebie wygodną rolę totumfackiego wpływowych sfer.

Nie dającą zbyt wielkich szans zabłyśnięcia rolę Heiberga wykonywał z umiarem FRANCISZEK PIECZKA, prawdziwy majstersztyk w roli Łysej stworzyła WIESŁAWA MAZURKIEWICZ.

Sama sztuka jednak (reżyserowana przez Zygmunta Hübnera) po interesującym i wiele zapowiadającym akcie I, zaczyna w akcie II, również w warszawskim przedstawieniu, wikłać się w poszukiwaniu sensownej dramatycznej puenty, rozpływając się w werbalizmach stanowiących namiastkę nastroju, w naiwnie egzaltowanym "braterstwie dusz" Luisy i Andersena, i w końcowej metaforze o opłukiwanych do czysta glistach z ulicznego rynsztoka. Ostatecznie triumfuje jednak magia wspaniałego aktorstwa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji