Artykuły

Brytania tonie we łzach po Haroldzie Pinterze

Jego wpływ na brytyjski teatr mierzony jest jednym słowem: pinterowski. Niewielu dramaturgów doczekało się przymiotników utworzonych od własnych nazwisk, a jeśli już, to większość tych słów nic światu nie mówi - pisze Dominic Maxwell z "The Times".

Tymczasem nazwisko Pintera automatycznie przywołuje na myśl grozę uśpioną w zwyczajnych pokojach, znaczące pauzy, słowo jako zagrożenie i zagrożenie jako czarną komedię. Nawet ci, którzy nigdy nie widzieli "Powrotu do domu", "Dozorcy", "Zdrady", "Urodzin Stanleya" czy "Samoobsługi", rozumieją jego wpływ na brytyjską scenę. Pinter odwoływał się do naturalizmu i ekspresjonizmu, krążył od realizmu kuchennego zlewu po dramat detektywistyczny i wszędzie odnajdywał coś własnego, rzec można - "pinterowskiego".

Czy naprawdę był tak wielki? Zawsze. Teatry będą wystawiać jego sztuki z tej samej przyczyny, dla której publiczność się o nie kłóci. Te sztuki są żywe; to żyjące, oddychające stworzenia. I owszem, można szukać ich realnych, biograficznych korzeni.

Pachnący fikcją trójkąt miłosny ze "Zdrady" (1978) mógłby uchodzić za całkiem konwencjonalną sztukę, gdyby autor nie oparł się na własnym romansie z Joan Bakewell w latach 60. W "Powrocie do domu" (1964) czerpał ze swojego dzieciństwa spędzonego w londyńskiej dzielnicy Hackney, zaś w "Dozorcy" (1960) przywołał klimat domu w Chiswick (Zachodni Londyn). Ale bez względu na to, co podsuwała jego pamięć, Pinter zawsze mieszał realizm z wytworami swojej wyobraźni.

A to wspaniałe poczucie rozwiązania zagadki, gdy widz wreszcie pojmuje, dokąd zmierza sztuka i jak autor chce tam dotrzeć? Nic z tego. Nie u Pintera. Nawet w krótszych, prostszych i otwarcie politycznych dziełach ostatnich lat życia - scena przesłuchania z "Jednego na drogę" (1984), wzajemne umizgi i poklepywanie się po plecach elity rządzącej w "Przyjęciu" (1991) - nigdy nie przestał pokazywać języka.

Wplątując widzów w korupcję politycznego procesu, ledwo powstrzymywał się od pisania o nich i o nas. Zacierając granicę między realizmem i fantazją - mieszając konspiratorów z nadmorskimi pensjonariuszami ("Urodziny Stanleya") czy piwnicznych zamachowców z ciastkami z Eccles ("Samoobsługa") - zawsze umiał sprawić, że jego misternie utkane dramaty były zadziwiająco nowoczesne i cudownie ekscentryczne.

Pierwsze sukcesy Pinter zaliczył wtedy, gdy John Osborne i spółka zmienili już mapę dramatu. Jednak dzięki językowej precyzji nadawał swoim sztukom zdecydowanie wyraźniejszy smak niż Osborne, Wesker czy inni młodzi gniewni. Wyekstrahował najnudniejsze elementy dramatu - "Jak ci minął dzień?", "Jeszcze jedną filiżankę herbaty?" - i umościł je w samym centrum, dodając im agresji i muskulatury. Sprawiał, że na scenie śpiewały.

A gdy nie mógł tego dokonać, gdy nie mógł uderzyć ani otwartą pięścią, ani strategią, przechodził do pościgu. Wprawiał w konsternację i czarował. Czy Ruth, amerykańska żona z "Powrotu do domu", rzeczywiście godzi się zagrać w niebezpieczną rodzinną grę? Czy to brak smaku? Satyra? Jedno jest pewne: to nie był realizm kuchenny ani żaden inny.

Ci, którzy znają Pintera ze szkoły, rozumieją jego dziwaczność, lecz nie zawsze załapują jego humor. A przecież ten gość sprawił, że najmroczniejsze, najbardziej klaustrofobiczne bitwy ludzkiej woli stają się zdumiewająco zabawne. Tak jak w "No Man's Land", gdzie pokazuje, jak człowiek rozpycha się łokciami i walczy o przestrzeń w każdej wymianie zdań, w każdym poruszeniu i szczególe. Pinetr opisuje samo życie. Jesteśmy zwierzętami o ustalonej hierarchii dziobania.

O tym przypomina każda szklaneczka whisky, każdy kochanek, przysługa, żart, każde pytanie i każda cisza. Sposób, w jaki ukazał mechanizmy rządzące językiem, zmienił dramat już na zawsze. I nikt nawet nie spróbował tego podłapać: ani Beckett, ani Mamet, Churchill czy Hare. Łatwiej wymienić dramatopisarzy, na których nie wpłynął, niż tych, których inspirował.

Czy zatem "dramat pinterowski" będzie bezkrytycznie wychwalany, jak choćby dramat szekspirowski? Cóż, w kapryśnych odmętach XX wieku żyło wielu dramatopisarzy, którzy odnieśli zdecydowanie większy sukces komercyjny. Pinter nigdy nie był tak popularny jak Shaffer, Ayckbourn czy nawet intelektualista Stoppard.

Ale wniósł (i jestem pewien, że wspomniana trójka byłaby skłonna to potwierdzić) świeży powiew do brytyjskiego dramatu, jak nikt od czasów drugiej wojny. Był gigantem i geniuszem o wybitnym talencie do błyskotliwych bon motów. Był największym brytyjskim dramatopisarzem XX wieku.

Nie zawsze był łatwy. Kiedyś zdarzyło mi się siedzieć za nim w teatrze, kiedy pewien widz, spóźniwszy się na przedstawienie, próbował przecisnąć się obok niego na swoje miejsce. Cały rząd grzecznie podkulił stopy i tylko Pinter siedział rozparty w fotelu, zmuszając spóźnialskiego do karkołomnej przeprawy ponad swoimi kolanami.

A w sztuce - tak samo jak w życiu: uprzejmy i ten mniej grzeczny boks, jaki opisywał, jest niepodobny do życia, a jednocześnie tak bardzo je przypomina, że czasami aż trudno to znieść. Jego sława wielkiego dramaturga będzie tylko rosła, bo im bardziej jego sztuki oddalają się od czasów, które podobno komentowały, tym wyraźniej widać ich ponadczasowość.

To nie realizm. To coś o wiele lepszego. Prawda.

Noblista, dramaturg i aktor umarł na raka w wigilijny wieczór

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji