Artykuły

U mnie doskonale...

PRAPREMfERA! Zawsze to słów­ko brzmi obiecująco. Jak wszystko co nieznane, co spełnia się po raz pierwszy. Zygmunt Hübner wypatrzył reżyserskim okiem sztukę współczesnego dramaturga is­landzkiego Gundmundura Steinssona (rocznik 1925). Można się spo­dziewać, że "Obcy bliscy" dołączą do stołecznych hitów. Publiczność nie szuka bowiem w przybytku Melpo­meny - wbrew temu co niektórzy sądzą - tylko ucieczki od powszed­niego życia, nie ogląda się za sa­mymi herosami wyrastającymi po­nad miarę przeciętności, czy też zda­rzeniami niezwykłymi. Lubi też sty­kać się ze swoim światem przeżyć typowych, powtarzalnych, a nawet banalnych, oczywiście jeśli autor po­trafi ująć pospolite zjawiska w spo­sób ciekawy. Może dlatego, że scena tę małą stabilizację naszego czasu w jakiś sposób nobilituje, skoro uważa ją za temat godny podjęcia na równi z innymi.

Steinsson, który wiele podróżował po świecie, zetknął się z różnymi tradycjami i kulturami, napisał sztu­kę o tym, jak współczesny człowiek gubi swoje człowieczeństwo, zatraca ludzką wrażliwość. Nie uderza przy tym w wielki dzwon. W lekkim to­nie, pół żartem przedstawia życie jednej rodzinki, której członkowie, chociaż przebywają pod wspólnym dachem, całkowicie się rozmijają. Są sobie obcy bliscy. To określenie odnosi się nie tylko do stosunków pomiędzy trzema generacjami ale i wewnątrz każdej z nich.

Jednostka krąży po własnej orbi­cie, jest zajęta własnymi sprawami i nie czyni najmniejszego wysiłku, by skontaktować się z drugą osobą. Więzi zostały porwane na strzępy. Ciepło domowego ogniska - jak to się pięknie mówi - stwarzają trzy ryczące magnetofony, każdy na inną nutę, zgodnie z upodobaniami wła­ściciela. Jest jeszcze czwarty nieza­wodny partner - wszechobecny te­lewizor. Wykpione zostały wszystkie dobrodziejstwa cywilizacyjne, które pogrążają człowieka w nieustającym szumie. Gdy milkną, pada zdanie: nie znoszę tej ciszy! Bohaterowie nie potrafią już zasiąść przy wspólnym stole, nie umieją nawiązać rozmowy, nie stać ich na chwilę refleksji. Trzy pokolenia z tego samego pnia stają wobec siebie bezradne. Poczciwi dziadkowie ze zdumieniem przyglą­dają się, co się wyprawia w domu ich dzieci i dorastających wnuków.

Hübner poprowadził przedstawie­nie na Małej Scenie Teatru Po­wszechnego brawurowo, jako ciąg krótkich zwartych sytuacji scenicz­nych. Gaśnie na moment światło mamy nowe ujęcie. Na tle jasnej boazerii dostatniego domu odbywa się zwariowany, świetnie zrytmizowany ruch domowników. Krzyżują się nieustannie, przejęci własnymi sprawami, wiecznie się śpieszący, trzaskający drzwiami, wyrywający sobie telefon, biegający do domofo­nu. Objawy tej nadmiernej ruchli­wości, cały ten zgiełk i pośpiech są świadomie wyostrzone. Bohaterowie stają się niewolnikami stylu życia, jego uprzedmiotowienia. Wpadają jak z deszczu pod rynnę z jednych konwencji w drugie.

W natłoku spraw, które biorą na swą głowę, w zalataniu, zatracają ludzką hierarchię wartości, traktują siebie i swoje otoczenie automatycz­nie, na zasadzie ponumerowanych odruchów. Tylko od czasu do czasu ktoś wyłamuje się z reguły gry, coś w nim pęka. Spoza noszonej maski wyziera prawdziwa twarz.

Przedstawienie przypomina trochę genre komiksowy, ze względu na sposób samej charakterystyki posta­ci, świadomie uproszczonych, spro­wadzonych do paru określających je czynności i ze względu na jaskra­wość w komponowaniu obrazów. Aktorzy podjęli takie reguły gry z wyczuciem i powodzeniem. Roz­kład pary małżeńskiej, która jest nią już tylko z nazwy, demonstrują Ka­zimierz Kaczor - Harald i Ewa Dałkowska - Ingun. Kaczor jest przykładem działacza (związkowego) wygłaszającego bez zająknienia komu­nały, o demokracji, moralności, oby­czajach; unikającego problemów i programowo uprzejmego, zawsze na uśmiechu (u mnie doskonale...- od­powiada niezmiennie gdy podnosi telefon - taka prywatna propagan­da sukcesu). Ewa Dałkowska udaje, że nic się nie dzieje, wszystko jest w najlepszym porządku, ale nie może zapanować nad swymi nerwa­mi i raz po raz wybucha.

Oboje nie mają żadnego porozu­mienia ze swymi dziećmi. Zapewnia­ją im dach nad głową i środki płat­nicze - to wszystko. Na uczucia nie mają czasu. Taki układ odpowiada synowi Arniemu. Jerzy Gudejko pod­chwycił dobrze cechy młodego czło­wieka, którego obchodzą tylko tre­ningi sportowe. Nawet wiadomość, że umarla babcia nie dociera do niego, nie robi na nim wrażenia. Córka Marta (Danuta Ko­walska) używa po prostu życia, zmienia narzeczonych. Tylko naj­młodsza Gudrun (Marta Klubowicz) jest uosobieniem buntu. Nie może zaakceptować modelu pustego życia ani rodziców ani rodzeństwa. Ona jedna wyczuwa jaka niesprawiedli­wość dzieje się dziadkom, w roli których oglądamy pełnego ciepła Bronisława Pawlika i opiekuńczą Anielę Świderską. Klubowicz gra bardzo oszczędnymi środkami, mil­cząca, z zamkniętą twarzą. Zabrakło jej jednak paru niuansów w re­akcjach na zdarzenia.

I tak te wszystkie ciała przeta­czają się po wielekroć przez scenę, ale ust nie ma do kogo otworzyć. Łatwiej ojcu sięgnąć do portfela, wręczyć synowi banknot, czy poży­czyć samochód niż wniknąć w stan jego ducha.

Wypomina się teraz ludziom, że są skorzy do uciekania w prywatność, odsuwają się od spraw publicznych. Autor Islandczyk i przedstawienie warszawskie uświadamiają nam co innego: jak prywatność się degra­duje, życie rodzinne urzędniczeje i staje się czczą formalnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji