Antyczne propozycje
Na pierwsze rzędy widowni schodzi pochyły podest z lustrzanie gładkich, czarnych płyt. Obniża się on ku przodowi i lewa jego strona wyższa jest od prawej, cała tragedia toczy się więc na pochyłym, nienaturalnym gruncie. W błyszczących taflach odbijają się postacie. Z tyłu majaczy nierówny rząd monumentalnych, ciemnych kolumn, zza których wychylają się członkinie chóru. Jest ciemno - spektakl toczy się przy punktowych reflektorach, wydobywających z mroku poszczególne, bardzo kolorowe postacie, w otoczeniu różnorakich czerni i ciemnych szarości. Dekoracja jest więc schematyczna, operuje kilkoma swobodnie potraktowanymi elementami antycznej sceny, nawiązując do niej raczej dyskretnie, niż starając się jej układ do budynku teatralnego przetransponować. Ciężkie, przytłaczające bryły, deformacje linii, załamania przestrzeni i jej dominujące nad wszystkim skrzywienie, sprawiają bardzo "przedwojenne" wrażenie - inscenizacyjnego teatru lat dziesiątych i dwudziestych, który zebrał kapitał doświadczeń Wielkiej Reformy, odkrył efekty kompozycji świetlnych, żywo odczuł w kompozycji przestrzennej kubistyczne i ekspresjonistyczne pomysły, podobnie ciężkie kształty na scenie gromadził i podobnie je monumentalizował.
Rozwiązanie tego typu daje przestrzeń bardzo trójwymiarową, z "pomnikowo" potraktowanymi postaciami. I jest tak istotnie, choć konstelacje aktorskie na pochyłym podeście, tworzącym ostrą perspektywę i ciemnym tle dają kompozycje bardzo reliefowe, malarskie, dopuszczające zupełne nawet usunięcie trzeciego wymiaru. Tylko protagoniści wykorzystują w pełni trzeci wymiar sceny, oddalając się od kolumn, na tle których rozmawiają postacie epizodyczne.
Jak widać z tego - strona plastyczna przedstawienia jest tu bardzo ważna i bardzo starannie wypracowana. Należą do niej pyszne kostiumy. Kilkakrotnie przebiera się Medea - zmiany jej szat wyznaczają rytm przedstawienia. Jest bosa, ma długie rude włosy, odziana w niebieskości o różnych odcieniach i stopniach nasycenia. Przez pierwszą część nosi szaty zwiewne, a la Isadora Duncan, z wąskim trenem kilkumetrowej długości, wyznaczającym jej ślad. Kończy we wspaniałej sukni, wąskiej, zakończonej kulą z falban. Bardzo czerwona jest szata, którą darowuje Glauke, beżowy jest Jazon.
Przedstawienie jest zwarte - trwa półtora godziny bez przerwy - surowe, o bardzo czystym i określonym wyrazie, operujące starannie ustalonym zestawem środków. Dwukrotnie poza ten zestaw się wykracza: spektakl rozpoczyna widmowa, zamglona pantomima dwu nagich postaci męskiej i kobiecej - w uścisku. Głos nieobecnej na scenie w prologu Medei (choć w rzeczywistości jest ona obecna, leży tylko w ciemności na pierwszym planie, gdy Piastunka i Wychowawca rozmawiają w świetle na tle kolumn) dochodzi z głośników umieszczonych gdzieś na balkonie. Przyznam, że nie podoba mi się to rozwiązanie: użycie głośnika niepotrzebnie rozbija, bardzo poza tym skupioną przestrzeń tego widowiska, wyprowadzając głos poza scenę, nadaje mu przy tym szczególny, nadnaturalny wymiar, który warto by zachować dla epilogu, (tam głośniki odzywają się ponownie), w którym Medea ukazuje się ex machina i w półboskiej właściwie postaci. Co do sceny pierwszej - jest ona bardzo piękna, rozgrywa się w tym samym miejscu, w którym pojawia się na końcu Medea, tworząc w ten sposób ramę dla tragedii i zaznaczając jej tło. Z drugiej strony - stawia może niepotrzebnie kropkę nad "i"; nagość na scenie jest przy tym - zwłaszcza w antycznej tragedii - potężnym środkiem wyrazu, którego użycie powinno organiczniej wynikać z całości przedstawienia - tu zaś jest trochę ad hoc doczepioną inkrustacją.
To w sumie drobiazgi, trzecia natomiast rzecz ciąży na przedstawieniu fatalnie, rozbijając nieraz zupełnie osiągnięty w epizodach wyraz. Idzie o chór i muzykę. Opatrzył nią spektakl Józef Skrzek. Skomponował muzyczkę straszliwie banalną, mydlaną, opierającą się na najpospolitszych syntezatorowych efektach, skutkiem czego, śpiewane przez nie najlepiej w dodatku przygotowany wokalnie chór stasimony błyskawicznie czynią z tragedii estradową "wiązankę wokalno-poetycką".
Tytułową rolę zagrała Krystyna Janda - najmocniejszy punkt obsady, świetna w rozmowie z Jazonem w czwartym epizodzie, w finale, w scenie rozpaczy, gdy siada na środku sceny i nerwowo rozwiązuje powłóczyste szmatki swego pierwszego stroju, przerywając to skurczami spazmatycznego płaczu. Jest ona właściwie jedyną pełną na scenie osobą, zachowującą autonomię wobec kompozycyjnych układów reżysera. Na niej opiera się i przez nią prowadzony jest cały konflikt. Zawodzi niestety w roli Jazona Jerzy Zelnik. Dopiero w ostatniej scenie udaje mu się znaleźć właściwy ton i stać się w pełni partnerem dla Medei. Ta scena - exodos - gdzie wyrasta ona przed nim, stojącym wśród skulonych postaci przypadłego do ziemi chóru - w otoczeniu dymów i świateł bijących pionowymi snopami od dołu, dublującymi linię kolumn - jest próbką znakomitego teatru.
Takie są główne elementy tego przedstawienia: niejednolitego, interesującego, szukającego jakby określonego stylu. Na pierwszy plan wysuwają się tu - urzekające często: układ sceniczny, gest, plastyka. Słabiej nieco dociera tekst: aktorzy nie opanowali go w pełni, co prócz zwykłych potknięć, odbiera siłę wielu wypowiadanym kwestiom - gdy aktor nie jest pewny tego, co mówi. Sposób podawania tego tekstu również jest niejednolity i szukający stylu: waha się między hieratycznością, retoryką i emocjonalnością.
Z tych elementów każdy przedstawia bardzo konsekwentne i zdecydowane rozwiązanie, każdy stanowi określoną, wartą zastanowienia propozycję (choć stronę muzyczną bez wątpliwości u-znałbym za propozycję chybioną). "Medea", zrealizowana przez świetnego reżysera, znakomitymi siłami, w jednym z pierwszych polskich teatrów, jest przedstawieniem na wysokim poziomie, które jednak zawahałbym się nazwać wybitnym. To interesujące poszukiwanie formy, często nużące i jednostajne w gorsecie ściśle przestrzeganych rozstrzygnięć, świetne w finale, w którym rozstrzygnięcia te współgrają w organicznej całości.