Medea`88
Freudowski splot miłości i śmierci (jak byśmy dzisiaj powiedzieli) połączonych nienawiścią, do której prowadzi zazdrość - oto psychologiczni treść "Medei", tego najkrwawszego bodaj mitu utrwalonego na zawsze w kulturze. Znakomicie ilustruje go obraz Delacroix "Medea szalona zabijająca swoje dzieci".
Najnowsze przedstawienie "Medei" Eurypidesa w Teatrze Powszechnym zdominowała właśnie tonacja malarska. Kompozycja przestrzeni scenicznej, autorstwa Barbary Hanickiej, skromna (ani jednego mebla, rekwizytu, czegokolwiek, idealnie pusta scena, którą z tyłu zamykają wielkie kolumny, "nagie", bez żadnych ozdób) i jakże monumentalna zarazem (lekko spadzista konstrukcja podłogi-lustra, w której odbijają się postaci, kostiumy i wszystko, co odbywa się na scenie, tworzy iluzję monumentu, kilkakrotnego powiększenia), wyznacza tu ruch, działania, współtworzy rytm przedstawienia.
Ten malarski klimat w dużej mierze budowany jest grą świateł. Znakomicie ustawionych i prowadzonych. I w tej scenografii układającej się jakby w autonomiczną harmonię malarską, a przecież silnie zespolonej z treściami myślowymi dramatu, klimatem duchowym i stanami emocjonalnymi bohaterów, rozgrywa się tragedia Medei '88.
Bo powierzenie roli Medei Krystynie Jandzie dość jednoznacznie sugeruje reżyserską intencję Zygmunta Hübnera odnośnie do tej postaci: Medea dzisiejsza, współczesna, jedna z nas, Medea roku 1988. I taka jest bohaterka Krystyny Jandy - współczesna w urodzie, kostiumie i charakteryzacji (choć te ciemnoniebieskie usta, takież paznokcie, makijaż w stylu punk i do tego "szarawary" a la Turek - nie przekonują mnie), a także współczesna psychologicznie, świadoma owej współczesności i tego co się nieuchronnie musi zdarzyć.
Przy takiej osobowości człowieka, przy tak doskonałym warsztacie aktorskim i tak szerokiej gamie środków wyrazu jakie posiada Krystyna Janda - można przekazać wszystkie pasje, wszystkie emocje, wszystkie stany ducha. Ale jednocześnie przy takiej impulsywności i niecierpliwości, granie do tzw. wnętrza, na wyciszeniu, przy wolnym stopniowym odsłanianiu "tajemnicy" przeżyć postaci - byłoby niejako gwałtem zadanym naturze aktorki, spętaniem owej ekspresywnej i wiarygodnej w przekazie "spontaniczności" zachowań, działań, bycia na scenie.
Toteż od pierwszej chwili (bardzo pięknie i efektownie inacenizacyjnie pomyślane "pojawienie się" Medei na scenie - jest tam już od początku przedstawienia, lecz my dostrzegamy ją znacznie później, kiedy snop światła powoli odsłania jej postać skuloną, przywarłą w bólu rozpaczy do podłogi) poznajemy jej cierpienie, ale i stan wzburzenia i siłę namiętności, która niebawem doprowadzi Medeę do zemsty. A fakt, że o tym wiemy w niczym nie osłabia napięcia widowni w śledzeniu konkretyzowania się owych namiętności w zbrodniczy czyn - dzieciobójstwo, akt najwyższej zemsty kobiety zdradzonej w miłości i godności.
Nie ma w tym przedstawieniu koturnowego patosu, w który tak łatwo popaść w tragediach antycznych. Jest po prostu opowieść o dumie i rozpaczy najwyższej, największej.
Partnerem znakomitej aktorki, Jazonem, symbolem męskiej niewierności (zjawiskiem ponadczasowym i ponadgeograficznym) i parcia do kariery jest gościnnie występujący - Jerzy Zelnik (dlaczego tak dziwacznie ubrano aktora: w pierwszym wejściu ma na sobie klatkę jako "pulower" chyba, w drugim - kostium przypominający kolekcję Hanaoka).
"Medea" w Powszechnym to niewątpliwie bardzo interesujące i ogromnie urodziwe przedstawienie ze znakomita rolą Krystyny Jandy. Ale dopiero finałowa, przejmująca, bardzo dramatyczna scena Medei i Jazona wzajemnie obwiniających się o zbrodnie i licytujących w miłości do dzieci, scena doskonale rozegrana aktorsko, świetna inscenizacyjnie i estetycznie piękna, daje - rzadko dziś spotykaną - prawdziwą satysfakcję widzowi, głęboko porusza jego emocje i pozwala na identyfikacje z tym, co dzieje się na scenie.