Głód serca u starożytnych i nam współczesnych
Często narzekamy na miałkość propozycji naszych teatrów. Na repertuarową huśtawkę, bylejakość reżyserską, nadto wystudzonych aktorów. Okazuje się, że w dobie gwałtownych ruchów społecznych, zmęczeni tempem i trudnościami życia, atakowani zalewem różnego typu informacji, na przykład telewizyjnych, chcemy wieczorem oderwać się od tego wszystkiego, by w teatrze przeżywać sprawy wielkie, choć czasem bardzo intymne. Chcemy wzruszać się, płakać lub śmiać, byleby tylko mieć okazję na chwilę refleksji, na zadumanie się nie tylko nad losem własnym, ale na myśl bardziej ogólną, wybiegającą poza doskwierające troski.
A przy tym - mimo dokuczliwego tłoku w naszych sklepach, tramwajach i na ulicach, mimo przeludnienia w domowych pomieszczeniach - czujemy się samotni. Zabiegani za dorabianiem każdego grosza nie mają dla siebie czasu nawet zgodni małżonkowie. Nie mają go również rodzice dla własnych, najbardziej kochanych dzieci. Stąd ów głód uczucia współczesnego człowieka, coraz rzadziej spotykającego się ze zrozumieniem czy choćby uwagą kogoś drugiego. Chyba dlatego takim zainteresowaniem cieszą się obecnie sztuki czy filmy, w których triumfuje miłość, taka, za którą tęskni każda kobieta i którą nie pogardzi najbardziej męski mężczyzna. Ale w równej cenie jest przyjaźń, wzajemne zaufanie, zbyt bowiem często jesteśmy zdradzani, oszukiwani czy nawet ośmieszani.
I dlatego wszystkim, którzy lubią teatr i którzy są w stanie pokonać trudności komunikacyjne oraz własne zmęczenie, by jednak wieczorem znaleźć się w innym świecie i przeżyć coś niecodziennego, podpowiadam - nie po raz pierwszy zresztą wybranie się do warszawskiego Teatru Powszechnego. Ostatnio wystąpił on aż z trzema kolejnymi premierami, z których każda zasługuje na uwagę i na pewno warta jest poznania.
Ale dziś - pozostawiając na inną okazję głośne już "Psie serce" tak cenionego w Polsce Bułhakowa - chciałabym się zająć dwiema pozycjami, które mówią właśnie o wielkim głodzie ludzkiego serca i o naszej przejmującej samotności. Dwie premiery to dwie jakże różne i odmienne w czasie i stylistyce sztuki: "Medeę" Eurypidesa poznał świat w 431 roku p.n.e., "Godzina kota" to ostatni dramat Pera Olova Enquista (z roku 1987), Szweda, którego dwie poprzednie sztuki: "Noc trybad" i "Z życia glist" również stały się wydarzeniami na tejże scenie Powszechnego.
A więc najpierw "Medea", antyczna tragedia najmłodszego z wielkiej trójki - Sofokles, Ajschylos, Eurypides - w inscenizacji Zygmunta Hübnera i scenografii Barbary Hanickiej (wspaniałe kostiumy głównej bohaterki!), z muzyką Józefa Skrzeka i z Krystyną Jandą w roli tytułowej. Medeę mityczną, sławną czarodziejkę i miłośnicę, dopiero Eurypides uczynił dzieciobójczynią, i to tak wyraziście, i z takim przekonaniem, że w tym najstraszliwszym z przestępstw upamiętniła się już na wieki. A wraz z nią zbrodnia z miłości jako krwawy odwet na ukochanym ponad wszystko mężczyźnie, który nagle zawiódł oczekiwania, oszukał i porzucił dla innej. Rzec można problem ponadczasowy, niemal klasyczny melodramat, ale przedstawiony w wymiarze największym.
I właśnie tak gra Medeę Krystyna Janda. Precyzyjnie demonstruje studium wściekłej zazdrości, kobietę zranioną w swej dumie i ambicji, która, za wszelką cenę nie chce się temu upokorzeniu poddać. Wyraziście gra sceny szaleństwa: miota się, rzuca i zwija w pozycji leżącej, na kształt śmiertelnie rannego zwierzęcia, by za chwilę w spotkaniu z odchodzącym kochankiem dać pełny pokaz niewieściej gracji i kłamanego opanowania. Jazona gra (gościnnie) Jerzy Zelnik. Jakże wydaje się współczesny w swoim zainteresowaniu młodszą i bardziej atrakcyjną partnerką (w dodatku córką króla!), jak nieświadomie, niemal mimochodem rani odepchniętą każdym słowem wyjaśnienia, które ma jej nieść ulgę a tylko potęguje jej ból, wściekłość i niezmierzone rozczarowanie tak niegdyś ubóstwianym mężczyzną.
Medea to jedna z najtrudniejszych ról kobiecych w całym repertuarze światowego dramatu. Wiadomo, że macierzyństwo najsilniej jest z kobietą związane. Uczynić wiarygodnym zabójstwo własnych dzieci tak, by widz się tą tragedią przejął i morderczyni uwierzył - naprawdę nie jest łatwo. Tego typu sytuacje sceniczne zazwyczaj autor rozgrywa gdzieś poza kulisami, nie by oszczędzić widownię, ale by uczynić je bardziej prawdopodobnymi. Otóż największym sukcesem Krystyny Jandy jest taka temperatura jej przeżyć, takie rozegranie wszystkich scen poprzedzających podwójne dzieciobójstwo, że jesteśmy w stanie ją zrozumieć. Nie mówię współczuć, nie twierdzę, że wybaczyć, niemniej aktorka potrafiła przekonać, że zacietrzewiona w bólu i męce Medea, przywykła do rozkazywania i panowania a nagle bezradna i bezsilna, mogła się całkowicie zatracić. Świat, w którym się znalazła, opuszczając dla kochanka swoich bliskich i swoją ojczyznę, stracił bowiem dla niej wszelki sens. Była bez skrupułów w drodze do szczęścia i zwycięstwa i taka sama okazała się w chwili upadku. To zabrzmi może dziwnie, ale ten ostateczny porachunek z Jazonem Medea Krystyny Jandy rozgrywa tak, że niemal czujemy chłód jej zimnej nienawiści, która zastąpiła miłość. Bo tylko nienawiść podpowiedzieć mogła taki finał.