Artykuły

Medea lacrimosa

Na polskiej scenie "Medea" po­jawiła się po raz pierwszy w dniu królewskich imienin roku 1767 tańczona (bo o baletowej wersji antycznego mitu mowa) przez Mademoiselle Saunier. Wiek dwudziesty wraz z zainte­resowaniem polskiego teatru dramaturgią antyczną przyniósł kolejne kreacje; czarodziejkę z Kolchidy, tym razem już skre­śloną piórem Eurypidesa, grały największe: Stanisława Wysocka, Halina Mikołajska, Lidia Zam­kow, Jadwiga Jankowska-Cieślak. Dołączyła do nich ostatnio Krystyna Janda, która rolą Medei, w przedstawieniu przygoto­wanym przez Zygmunta Hübnera, zadebiutowała w wielkim tragicznym repertuarze.

I jest to debiut niespodziewa­ny, nie mający nic wspólnego z natrętnym uwspółcześnianiem, do czego dotychczasowe doświad­czenia sceniczne Jandy mogłyby ją przywieść dość łatwo. Aktorka w pełni podporządkowała się wymogom klasycznego tekstu, co znowu nie znaczy, że zrezygnowała z nadania mitycznej boha­terce indywidualnego rysu. Jest to Medea bliska poprzednim wcieleniom Jandy poprzez swoją wybuchowość, nieopanowanie graniczące momentami z histerią, nerwowość gestów i zachowań, ale też - odległa, gdyż bogatsza od nich o umiejętność nadawania swym namiętnościom wymiaru monumentalnego. Na długo po­zostaje w pamięci końcowy okrzyk rozpaczy, przeszywające nagle całą przestrzeń teatru sło­wo "m o j e", którym nieszczęsna dzieciobójczyni odmawia Jazonowi prawa do nazywania opusz­czonych przezeń synów jego dziećmi.

Ten przejmujący jęk boleści, jednocześnie agresywny i despe­racki, ma dla zrozumienia Me­dei w reżyserii Hübnera zna­czenie kluczowe. Dopełnia bo­wiem ostatecznie wizję córki Ajetesa jako zrozpaczonej kobie­ty, która dla obrony swej ludz­kiej godności chwyta się sposo­bów szaleńczych. Zlekceważona przez męża, porzucona z dala od ojczyzny, pośród niechętnej jej krainy, wznosi morderczy sztylet nad własnymi dziećmi tyleż z zemsty nad ich ojcem, co z rozpaczy nad własnym lo­sem. Całą miażdżącą sprzeczność antycznej tragedii Medea Jandy niesie w sobie i momentami ma się wrażenie, że siła ta najdosłowniej rozrywa ją od środka. Choćby wtedy, gdy po rozmowie z Kreonem, w czasie której ob­wieszczono jej wygnanie, w his­terycznym odruchu zrzuca z sie­bie krępującą ją suknię, szarpiąc rozwiązuje dziesiątki supłów i węzłów, wydając przy tym ury­wane okrzyki bólu.

Wobec wielkiego tragicznego teatrum rozgrywającego się w duszy Medei pozostałe postaci sztuki Eurypidesa mają w ujęciu Hüb­nera znaczenie zupełnie drugo­planowe. I to do tego stopnia, że aktor grający Kreona, który pojawia się tylko w jednej z pierwszych scen spektaklu, nie czeka nawet na oklaski widzów po zakończeniu całości. Podob­nie nie jest żadnym partnerem dla Medei jej niewierny mąż, już na początku przedstawienia ukazany jako bezwstydny zdraj­ca w miłosnej pieszczocie z na­gą Kreuzą. Aptekarskie rozwa­żanie racji między małżonkami pozostawia reżyser miłośnikom greckiej mitologii, samemu de­klarując od razu współczucie dla doli Medei.

A przecież można byłoby do takiego ujęcia zgłosić sporo za­strzeżeń. Medea nie była bo­wiem wyłącznie uciśnioną nie­winnością; lecz przede wszyst­kim bezwzględną, orientalną wróżką, która dokonała wie­lu straszliwych zbrodni. Rów­nież decyzja Jazona o po­ślubieniu córki Kreona, a przez to zagwarantowanie synom jego i Medei korynckiego obywatel­stwa, w świetle tego, co wie­my o starożytności, wydawać się musiała jak najbardziej uzasadniona. Związek z kobie­tą pochodzącą, jak Medea, z barbarzyńskiego Wschodu nie był w żaden sposób zobowiązu­jący i tak z całą pewnością

traktowali rzecz całą widzowie ateńskiej premiery Medei w ro­ku 431 p.n.e. Przerażenie budzi­ło w nich dopiero postępowanie kolchidzkiej czarodziejki. Ślad takiego rozumienia przynosi rozpowszechniony właściwie aż do końca XIX wieku pogląd o nie­chęci Eurypidesa do kobiet, cze­go dowodzono faktem, iż przed­stawia je zwykle jako okrutnice, gdyż tylko zwykłym okru­cieństwem umiano wyjaśnić po­stępowanie Medei czy Fedry z "Hipolita". Jednak dla widzów ro­ku 1988 n.e., i tego Zygmunt Hübner jest z pewnością świa­dom, Medea nie jest już kobie­tą złą, lecz - unieszczęśliwioną, zaś jej mąż, miast troskliwym ojcem - zwykłym obłudnikiem. Antyk Hübnera, bo o takim zjawisku można chyba mówić pamiętając o "Orestei" Ajschylosa wystawionej w roku 1982 w Starym Teatrze, jest tylko stylistycznym kostiumem, w któ­rym opowiada się, by sparafra­zować znane określenie, najtra­giczniejsze historie świata. I właściwie należałoby pokręcić nosem nad nie zawsze najwyż­szą jakością tej stylizacji. Chór kobiet korynckich grany przez członkinie Chóru Akademickie­go Uniwersytetu Warszawskiego swym małomocnym brzmieniem i żadnymi umiejętnościami ak­torskimi nie potrafi bowiem wypełnić monumentalnej sceno­grafii Barbary Hanickiej, zaś wielkiemu porządkowi mrocznej kolumnady tkwiącej w pochy­łej, opadającej ku widowni, płaszczyźnie sceny nie odpowia­da słaba muzyka Józefa Skrzeka. Również sytuacje sceniczne komponowane na planie naj­prostszych figur geometrycznych męczą monotonią, podobnie zre­sztą jak zupełnie chyba nieuda­na próba narzucenia polskiemu językowi rytmu greckiej melodeklamacji.

Ale też są to zarzuty w pew­nym sensie drugorzędne. Hübnerowi i Jandzie udało się bowiem przedsięwzięcie karkołomne: skonstruowanie głębokiej, nieprostej psychologicznej motywa­cji dla działań mitologicznej bo­haterki. I konstrukcja ta oka­zuje się wstrząsająco współczes­na. Podobnie zresztą jak ujęcie postaci Orestesa w przedstawie­niu ze Starego Teatru przed sześciu laty, kiedy to reżyser zlekceważył prawa tragedii an­tycznej wprost ostentacyjnie. O ile bowiem sama dramaturgia Eurypidesa stwarza materiał do psychologicznych rozważań, o tyle u Ajschylosa imperatywem działania jest wyłącznie los i boskie wyroki, a nie ludzka na­tura bohaterów. Hübner tymcza­sem ukazał Ajschylosowych bo­gów jako teatralne tylko, kon­wencjonalne istnienia, czym do­bitnie podkreślił osamotnienie, targanego zupełnie ludzkimi wątpliwościami, Orestesa. I dla­tego ten nie w pełni doceniony krakowski Orestes Jerzego Radziwiłowicza, niepewny i umęczony - tkwiący pośrodku sceny ze skrwawionymi szatami w dło­niach oraz warszawska Medea Krystyny Jandy, ludzka w swym bólu, z twarzą pokrytą srebrzy­stym brokatem połyskującym niczym setki łez, to ważne mo­menty w naszej współczesnej wizji greckiego antyku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji