Chce się oglądać
Wieść o przedstawieniu, które warto zobaczyć, rozszerza się lotem błyskawicy. W przedsionku warszawskiego Teatru Powszechnego ludzie polują na okazję zdobycia biletu w ostatniej chwili. A ci z wejściówkami ofiarnie podpierają ściany na szeregowym przedstawieniu.
Sztuka Ronalda Harwooda "Garderobiany" - polska prapremiera - pozwala nie tylko zajrzeć za kulisy teatru, ale i pobyć tam dłużej. Poobserwować niepowtarzalny mikroświat, jaki tworzy środowisko teatralne, wszyscy, którzy uczestniczą w rodzeniu się i trwaniu przedstawień. Sama istota teatru jako temat pociągała już niejednego dramaturga.
Angielski autor (rocznik 1934) zna z autopsji - sam poznał smak aktorstwa, a potem był garderobianym wybitnego aktora Donalda Wolfita - to wszystko, co się dzieje na scenie i poza nią, a co nie jest dostrzegalne dla postronnych oczu. Pochwycił więc w swej sztuce w sposób nie tyle głęboki, co efektowny i spektakularny, magię sceny, która pociąga człowieka raz na zawsze, niezależnie od tego, czy jest wielkim aktorem, adeptką, garderobianym. Każdy, bez względu na hierarchię stanowiska, przeżywa z równą siłą sukcesy, choćby najmniejsze, i klęski. Chce mieć przewagę nad innymi. Jest łasy na pochwały.
Wczoraj był aplauz. A jak będzie dziś? Każdy spektakl jest swego rodzaju egzaminem. Rodzina teatralna ma też swoje wewnętrzne oceny i rozprawy po spektaklu. Od życzliwości krok do okrucieństwa. Wrażliwość łatwo przeradza się w drażliwość. Niewielki dystans dzieli euforię od załamania.
W "Garderobianym" konflikty wyostrza fakt, że rzecz dzieje się w teatrze objazdowym na prowincji angielskiej i jest związana z dodatkowymi uciążliwościami egzystencji. Tym bardziej, iż mamy rok 1942, a więc wojnę. I w momencie, gdy trzeba zaczynać przedstawienie, słychać padające bomby. A jednak gra się szekspirowskiego "Króla Leara". Mimo zdekompletowanego zespołu i trudności technicznych. Na przekór teatrowi wojny.
Aktorzy mogą być wdzięczni Harwoodowi za role, jakimi ich obdarowuje w "Garderobianym"; błyskotliwy dialog; akcję trzymającą w napięciu. Autor wie jak grać na strunach widowni. I nie wypuścić jej z ręki do końca. Najbardziej łakomym kąskiem są dwie duże role męskie. Reżyser, Zygmunt Hübner, obsadził w nich Zbigniewa Zapasiewicza i Wojciecha Pszoniaka, ostro skontrastowanych w samym sposobie budowania roli.
Pszoniak skłania się ku rodzajowości: charakterystyczna postawa, drobny kroczek, mowa przerywana, chytrość i przymilność wypisane na twarzy. Jest sługą, ale i powiernikiem artysty, a nawet szarą eminencją, która, gdy zachodzi konieczność, kieruje biegiem zdarzeń. On jeden umie załamanego aktora wyrwać ze stanu depresji, sprawić, że stanie jednak tego wieczora na deskach scenicznych i starczy mu sił, by przezwyciężyć niemoc fizyczną i psychiczną.
Zbigniew Zapasiewicz, jako aktor i dyrektor w jednej osobie, którego wszyscy w teatrze tytułują: Sir, zaskakuje odkrywaniem coraz nowych kart. Przekazuje zmiany swoich myśli i odczuć rozpiętych między słabością a władczością z mistrzostwem ekwilibrysty. Uprawia z całą samowiedzą wiwisekcję własnego ja. W żadnej sytuacji nie zapomina jednak o swoim pierwszeństwie.
Znamienny pod tym względem jest jego dialog zakulisowy z aktorem grającym jeden z ogonów (świetny Bronisław Pawlik), gdy objaśnia mu stanowczo, że nie ma prawa stawać w kręgu reflektora oświetlającego Jego - Leara. Burzliwe są jego kontakty nie tylko z gerderobianym, lecz z całym otoczeniem. Ileż niuansów ten aktor wydobywa w zetknięciu z innymi - wieloletnią partnerką Lady - Elżbietą Kępińską, inspicjentką Madge - Ewą Dałkowską. Do końca jednak pozostaje na szczycie piramidy.
Klimat przedstawienia współtworzy i sens akcentuje bardzo udana scenografia Barbary Hanickiej, pozwalająca - obrotowo - przechodzić szybko z garderoby za kulisy i na scenę, przedstawiająca gorączkę związaną z przygotowaniami i samym prowadzeniem spektaklu, odsłaniająca różne tricki (między innymi jak się robi burzę).
"Garderobiany" należy do przedstawień, które nie niosą ze sobą wielkiej filozofii, ale które chce się oglądać.