Wydarzenie w Powszechnym
Z WIELU stron dochodzą głosy, że teatr przeżywa kryzys. Na łamach gazet, nie tylko branżowych, mnożą się diagnozy i dobiega ton niepokoju: nie ma co grać, następuje upadek aktorstwa, publiczność nie chce zapełniać widowni. Jednym słowem minorowy nastrój zapanował w gabinetach dyrektorskich, bufetach teatralnych, pieleszach krytyków.
Aż tu nagle, na jednej z najciekawszych scen, mianowicie w Teatrze Powszechnym, wydarzenie, które zaprzecza sądom krytycznym i ujawnionym, obawom, Oblężona, kasa sprzedaje bilety tylko stojące, w czasie przedstawienia przejścia zapełnione siedzącymi na podłodze, gęsto jest pod ścianami. I dziesiątki zawiedzionych, którzy nie dostali nawet wejściówki.
Tym wydarzeniem, które przyciąga tłumy na ulicę Zamojskiego, gdzie mieści się Teatr Powszechny, a które stało się sensacją Warszawy jest polska prapremiera sztuki Ronalda Harwooda "Garderobiany", w reżyserii dyrektora teatru, Zygmunta Hübnera. Doskonale przetłumaczona przez Michała Ronikiera jest pozornie banalną opowieścią o aktorze prowincjonalnej trupy teatralnej i jego garderobianym. Świetnie napisana zachowuje tempo, iskrzy się dowcipami, zawiera także wiele miejsc dramatycznych. Główne role grają - Zbigniew Zapasiewicz, ów aktor i Wojciech Pszoniak - garderobiany.
Pszoniaka oglądałem wiele lat temu, także na deskach tego teatru, w "Locie nad kukułczym gniazdem", którym to spektaklem żegnał się z warszawską publicznością. Potem wyjechał do Paryża i właściwie słuch o nim zaginął. Dochodziły wprawdzie wiadomości, że gra, że coś robi, że odnosi nawet jakieś sukcesy. I nagle zderzenie dwóch znakomitości: Zapasiewicz, dziś bezsprzecznie jednego z najznakomitszych polskich aktorów (właśnie redakcja miesięcznika "Teatr" przyznała mu swoją nagrodę za najwybitniejszą rolę tego sezonu teatralnego) i dawno nie oglądanego Pszoniaka. To, że Zapasiewicz jest aktorem doskonałym, wiedzą wszyscy. Tu, na scenie tego teatru, każda rola jest jego wspaniałym sukcesem. Ale Pszoniak jest aktorem wielkim. Wyłysiał i utył, może raczej zmężniał, a więc pozornie stracił na atrakcyjności. Jednak w finale, kiedy ubrany w za duże spodnie, z koszmarną peruką, wygłasza monolog zaczynający się od słów: "Nigdy nie byłem rozżalony", widownia zawiesza oddech i słucha go w osłupieniu.
Doprawdy nieczęsto na naszych scenach zdarza się coś takiego jak spotkanie dwóch wielkich artystów. A w ich tle plejada gwiazd, która wcale nie świeci blaskiem odbitym: w roli Madge, administratorki i zarazem inspicjentki teatru, znakomita Ewa Dałkowska. W epizodycznej roli, ale jak zagranej, jakże bogatej w odcienie i niuanse niezrównany Bronisław Pawlik. Dostosowując się do tej feerii talentu i umiejętności aktorskich, równie bez zarzutu są wykonawcy ról będących ornamentem popisów głównych bohaterów wieczoru: Marta Klubowicz i Mariusz Benoit.
To wielkie wydarzenie teatralne. Niestety, przemknęło niczym meteor przez smutny jesienny pejzaż tego miasta. Czy dyrektor Hübner podejmie decyzję obsadzenia kim innym roli Normana - garderobianego? Poprzedni spektakl "Lot nad kukułczym gniazdem" dogrywał Roman Wilhelmi. Czy tym razem ktoś się odważy podjąć rękawicę rzuconą przez Wojciecha Pszoniaka?