Okrutny teatr
Chwyty autotematyczne bywają dla sztuki ożywcze. Nie tylko odsłaniają proces i mechanizm powstawania dzieła ale również służą ukazaniu ,,bólu tworzenia", samotnej udręki artysty. To jednak co dla literatury jest oczywiste i łatwe do uzyskania, w teatrze ubrane musi być w konwencję, która nie zaciemniałaby linii dramatycznej i niezależnie od wszystkiego budowała jakąś anegdotę. Innymi słowy - nie wystarczy w teatrze pokazać teatr. Ponad tym musi konstruować się jakieś przesłanie, najlepiej gdy utrzymane w tonie dyskursywnym, jak - nie przymierzając - w Molierowskiej "Improwizacji w Wersalu".
Z tego punktu widzenia bardzo intyeresującą sztuką jest "Garderobiany" Ronalda Harwooda, pisarza średniej generacji urodzonego w Afryce Południowej (autora m.in. znakomitego serialu dotyczącego historii teatru powszechnego, pokazywanego w naszej telewizji). Jestem przekonany, że wielką satysfakcję sprawiło aktorom warszawskiego Teatru Powszechnego przygotowanie tej polskiej prapremiery. I nie chodzi mi wcale w tym przypadku o to, że przyjemnie jest grać przy pełnych salach i ze świadomością, że wiele następnych przedstawień zawsze wcześniej jest już sprzedanych. "Garderobiany" pozwolił aktorom odkryć tę część prawdy o teatrze i ludziach go tworzących którą na ogół skrywa się przed publicznością. Tu zagląda się za kulisy nie po to, by epatować "egzotyką" maluczkich, lecz by wniknąć w głąb całej machiny teatralnej, która wynosząc człowieka w górę, w blask reflektorów, jednocześnie wysysa go doszczętnie i to niezależnie kim jest - wielkim aktorem czy małym garderobianym. W teatrze każdy sukces podszyty jest klęską, każda wiara zwątpieniem. Teatr jest jak narkotyk: każda kolejna dawka powoduje "uzależnienie", wprowadza w stan uniesienia, niszcząc jednakże psychicznie człowieka i pozbawiając go wolnej woli.
To, co każe staremu aktorowi wędrować po zagrożonej nalotami hitlerowskich bombowców Anglii; nie wynika z pobudek patriotycznych. Sir - po prostu - nie może zejść ze sceny gdyż jest na nią skazany. To przeznaczenie ale i przekleństwo. Zbigniew Zapasiewicz ukazał postać wielowymiarową, Sir to amalgamat sprzeczności. Nawiedzony artysta sąsiaduje w nim ze zręcznym rzemieślnikiem, skrajny egocentryzm wprzężony został w szlachetną służbę społeczną. Wzniosłość uczuć i świadomość posłannictwa znajduje swój zadziwiający kontrapunkt w pospolitości tęsknot i dążeń Sira.
Zapasiewicz wyrysował sylwetkę człowieka przegranego, ale przecież ujmującego pięknem swego życia pełnego walki o trwanie na scenie i pozostanie w pamięci żywych. Cechuje go głęboka samoświadomość - Sir wie, że nic po nim nie zostanie, że książka, którą chce o sobie napisać, nigdy nie powstanie. I to nie dlatego, że życie się kończy... Pozostają więc wściekłe ataki nienawiści, dowody na to, że apodyktyczność i siła wielkiego aktora mają swe drugie dno, za którym skrywa się niezawiniona gorycz i bezradność. Rola Zapasiewicza to piękne studium samotności artysty, który u kresu życia już wie, że być aktorem znaczy nie osiągnąć spełnienia.
Sir czuje się samotny, czuje, że jest śmieszny, gdy liczy na zrozumienie i współcsucie najbliższych. Ci bowiem choć go kochają i szanują bądź przynajmniej odczuwają respekt przed jego osobowością, nie mogą mu pomóc. Lady (Elżbieta Kępińska), choć sama wywodzi się z rodu aktorskiego, może mu co najwyżej zaproponować "małą stabilizacje" (nie wie, że Sir ze sceny nigdy już nie zejdzie) Stara panna Madge (Ewa Dałkowska) skrycie niegdyś kochająca się w mistrzu, obecnie wypalona z uczuć, lekceważona, niedoceniona, schowała się pod maską surowego służbisty. Cóż dopiero mówić o naiwniutkiej Irene (Marta Klubowicz) marzącej o wielkiej karierze a nie zdającej sobie sprawy, czym trzeba za nią zapłacić lub też o bezpretensjonalnym Geoffreyu Thorntonie (Bronisław Pawlik), nie mogącym być partnerem dla Sira i jego cichego dramatu.
Jest wszakże człowiek, prosty i niepozorny, śmieszny nawet w swej niezracjonalizowanej miłości do teatru, który instynktownie odczuwa rodzący się dramat i w swej szlachetnej, choć komicznej naiwności próbuje mu zapobiec. To Norman, ów tytułowy garderobiany. Publiczność reaguje śmiechem na drobne kroczki Wojciecha Pszoniaka krzątającego się wśród kostiumów i szminek, na jego kolejne opowiastki, którymi chce podnieść na duchu swego chlebodawcę. Norman to wspaniały służący i wierny przyjaciel. Jakże się obrazi, gdy Sir uciszy jego kolejną tyradę!
Pszoniak ukazał "Bożego prostaczka", niezbyt - z pozoru - rozgarniętego, ale o jakże silnym instynkcie moralnym, którego bohater sam zapewne nie umiałby określić. Tak, na warszawskim "Garderobianym" trzeba się śmiać, lecz jest to ten rodzaj śmiechu, który - wiemy o tym od początku przedstawienia - zwiastuje dramat, tym silniej w finale odczuty.
Końcówka, spektaklu to koncertowy popis Pszoniaka. Uśmieszek, który dotąd błąkał się nam na ustach, zamarł jak za pociągnięciem czarodziejskiej różdżki. Norman nadal przecież jest śmieszny, chwieje się na nogach wpada w pijacki lament, przeklina martwego już Sira, swą bezsilność i nagłą samotność: to jego protest przeciwko śmierci, przeciwko okrucieństwu teatru. No, i ten wspaniały, lapidarny gest, tuż przed opuszczeniem kurtyny, dookreślający przesłanie spektaklu. Pszoniak wolnym ruchem ściąga perukę. Przez ułamek sekundy jest "prywatnym" człowiekiem. No, i wiemy już wtedy na pewno, po co to przedstawienie zrobiono...
Reżyser Zygmunt Hubner, "schował się" za aktorów, za tekst. Jego pracy "nie widać". Lecz czasem na tym właśnie polega mistrzostwo: na precyzyjnym naszkicowaniu portretów, na ich dynamicznym zderzeniu, na określeniu tempa wydarzeń, na zaprogramowaniu gamy uczuć i emocji, silnie kontrastowanych, na czujnym śledzeniu myśli autorskiej i jej interpretacji. Pomogła też scenografia Barbary Hanickiej, precyzyjnie i przejrzyście określająca poszczególne plany gry, tak że nawet obserwacja błyskawicznych otwartych zmian dekoracji zapewne niejednemu widzowi wydała się małym, dodatkowym smaczkiem, jakby symbolicznie dopowiadającym z jaką perfekcją spektakl ten został przygotowany.