Wielkość i upadek szarej eminencji
Od jakiegoś czasu przyjaciele i znajomi zaczęli zwracać mi uwagę, że mówiąc o wydarzeniach teatralnych wybrzydzam ponad miarę. A to mam pretensje do Tadeusza Bradeckiego, że Wajdą nie jest, tu nie podoba mi się gra aktorów, ówdzie scenografia. Myślę jednak, że wybrzydzanie owo brało się z braku na warszawskich scenach czegoś, co można - być może niezbyt precyzyjnie - nazwać wydarzeniem. I oto wydarzenie nastąpiło. Za takie mam bowiem premierę "Garderobianego" Ronalda Harwooda na deskach Teatru Powszechnego.
Od razu wypadnie poczynić pewne zastrzeżenie. Otóż sztuka jest wydarzeniem przede wszystkim ze względu na popis aktorstwa, jaki zaprezentowali odtwórcy głównych ról: Wojciech Pszoniak i Zbigniew Zapasiewicz. Wyraźnie na wydobycie możliwości tego duetu nastawiona była reżyseria spektaklu. Sam materiał literacki jest bowiem zaledwie przyzwoity.
Ale też na ulicę Zamoyskiego będzie się chodziło przede wszystkim na Pszoniaka. Aktor, którego pamiętamy z genialnych kreacji w "Sprawie Dantona" i "Śnie nocy letniej" (ta druga w krakowskim Teatrze Starym) oraz równie wspaniałych ról filmowych z "Piłacie i innych", a zwłaszcza "Ziemi obiecanej", od dawna zniknął z pola widzenia publiczności teatralnej. Dochodziły nas słuchy, że gra, odnosi sukcesy w Paryżu - no, ale kto ma okazję stale bywać na paryskich premierach? Nasza publiczność zobaczyła Pszoniaka w "Dantonie". I, w moim przynajmniej wypadku, była to obserwacja pełna zawodu. Robespierre filmowy nie dorastał - mimo stawania na palcach - do kreacji teatralnej. A Pszoniak wyraźnie przegrywał w pojedynku aktorskim z Gerardem Depardieu. Zastanawiałem się już, czy świetny artysta nie powędrował w poszukiwaniu kontaktu ze światem w boczną uliczkę.
Premiera "Garderobianego" rozwiała te obawy. Pszoniak wrócił na warszawską scenę w pełnej formie. Chyba nawet jako aktor dojrzalszy, budujący rolę środkami bardziej powściągliwymi, tworząc rysunek dyskretniejszy, a nie mniej sugestywny od dawnych ról. Przyznam, że w pewnej chwili na początku drugiego aktu powziąłem brzydkie podejrzenie, że aktorzy, korzystając z okazji, po prostu popijali za kulisami. Pszoniakowi bowiem na ułamek sekundy załamał się głos, w sposób charakterystyczny dla kogoś, kto nadużył alkoholu. Chwilę później zadrżała ręka. Okazało się wkrótce, że aktor w ten sposób buduje rolę - proces powolnego upijania się Normana. Wrażenie było jednak nieodparte. Z postaci garderobianego w kreacji Pszoniaka wyłoniła się jednostka o niezmiernie skomplikowanych odczuciach i nader bogatym życiu wewnętrznym.
Godnym partnerem Pszoniaka okazał się Zbigniew Zapasiewicz jako Sir. Rozedrgany, rozszarpany wewnętrznie, tyranizujący otoczenie i jednocześnie mu uległy. A obok Za pasiewicza w świetnych rolach drugoplanowych pojawili się jeszcze Ewa Dałkowska i Bronisław Pawlik. Otrzymaliśmy koncert gry aktorskiej dawno nie oglądany na warszawskich scenach.
Warte uwagi jest również przesłanie intelektualne sztuki. Harwood, sam przez wiele lat będąc garderobianym, a później aktorem, napisał dramat o teatrze i zawodzie aktora. Zygmunt Hübner zdołał z niego wydobyć jednak wartości uniwersalne. Wzajemne relacje pomiędzy Sirem a Normanem każą zastanawiać się nad rolą twórców wszelkich wielkości. Pozwalają docenić ludzi ukrytych za kulisami jako współtwórców, niekiedy nawet kreatorów wielkości gwiazd - obecnych przecież na bardzo różnych scenach. Norman w interpretacji Pszoniaka zmusza również do przemyślenia motywacji działań ludzi "drugiego planu" - znowu obecnych przecież w tak wielu dziedzinach życia - ludzi żyjących odbitym blaskiem sław. A jak się okazuje, pożądających tego blasku nie mniej od aktorów stojących w blasku jupiterów. Przyznam, że przemyślenie spektaklu, o którym teraz piszę, pozwoliło mi na lepsze zrozumienie postaw wielu bohaterów historycznych, zwanych niekiedy wyrobnikami polityki.
Na scenie widzimy bowiem przede wszystkim wielkość i upadek szarej eminencji. Norman Pszoniaka wyrasta do roli kreatora wydarzeń. To on, nie Sir, decyduje o przebiegu akcji, którą obserwujemy na scenie. Ale też, po odejściu Sira, okazuje się, że szarą eminencją jest się przy konkretnym człowieku. Kiedy odchodzi, Norman dowiaduje się, iż Sir nie poświęcił mu nawet tyle uwagi, co dekoratorom i mechanikom. Na tę sztukę pójść wypada, trzeba i - zapewniam - naprawdę warto. Wcale nie tak często bowiem mamy okazję obserwować z widowni coś, co miast rzemiosłem i rozgrywką staje się sztuką przez duże "S".