Magia teatru
Kiedy nastają mrozy i roztopy warto się także zastanowić dlaczego przy niesprzyjającej pogodzie ludzie biegną do niektórych teatrów omijając skrzętnie inne sale. Konstatacje, oczywiście, będą banalne. Ale zawsze warto odnotować, drobne fakty składające się na niektóre snobizmy i mody teatralne, przyczym słowo snobizm nie jest tu wcale użyte w znaczeniu pejoratywnym. Ludzie chodzą do pewnych teatrów, które uważane są za dobre, na sztuki dramatyczne lub komedie, o których idzie fama, że są zabawne lub zręcznie napisane, wreszcie, albo przede wszystkim, na aktorów. Jeżeli wszystkie te trzy czynniki razem trafią na siebie, mamy do czynienia z fenomenem "Garderobianego", którego prapremiera polska odbyła się w Teatrze Powszechnym w Warszawie mniej więcej pod koniec ubiegłego roku w czasie Międzynarodowych Warszawskich Spotkań Teatralnych.
W jednym z programów radiowych powiedziano, że można spokojnie oddać wszystkie razem przedstawienia Spotkań za "Garderobianego" w Powszechnym. Jak zauważył słusznie Tomasz Raczek w "Przeglądzie Tygodniowym" krytyk lub recenzent teatralny nie jest dla publiczności wyrocznią. Mało tego, życzliwe złośliwości, są źle widziane i w naszych czasach trudno przypuścić, aby Boy-Żeleński lub Słonimski mieli łatwe życie recenzencko-teatralne. Czy wyrocznią jest w tych sprawach telewizja, trudno powiedzieć, na pewno jednak wpływ na tzw. opinię publiczną ma "Kurier Warszawski" i właśnie radio słuchane czasem ot, tak, mimochodem. Do tego dochodzi plotka, czasem, jak w przypadku "Garderobianego" znany artysta, którego z przyjemnością znowu witamy w kraju po zagranicznych sukcesach i patrzymy, czy utył.
"Garderobiany" Ronalda Harwooda jest sztuką zręczną, dobrze napisaną, ale bez większych podtekstów filozoficznych czy politycznych. Ot, dobra sztuka komercjalna, trochę śmieszna, trochę smutnawa, bo wszak wszystko rozgrywa się w styczniu 1942 roku na angielskiej prowincji, gdzie dochodzą echa drugiej wojny światowej niszczącej kontynentalną Europą. Parę dowcipów i zręcznych powiedzonek kraszą tę sztukę; którą w teatrze nobilituje przede wszystkim fakt, że zajmuje się ona teatrem. Nie teatrem jako metaforą, jako życiem, ale właśnie teatrem w jego konkretach słabościach i patetycznej niekiedy wzniosłości.
Opowiadając historię członków trupy aktorskiej wędrującej po angielskiej prowincji w nieprzyjemną, jak wiadomo, deszczowo-mglistą, charakterystyczną brytyjską pogodę, Ronald Harwood (też pracujący wiele lat w teatrze) wskazuje, czym jest teatr. Teatr pokazany tym razem z drugiej strony rampy, od kulis, aktorów i maszynerii udającej burzę, teatr, którego magia dla wszystkich uczestniczących bywa banalna, ale i wzniosła. Harwood pokazuje swych bohaterów w sytuacjach patetyczno-komicznych, główny rodzynek aktorski, ów Sir, odtwórca roli króla Leara i dyrektor małej trupy aktorskiej, zasypia przecież przed wejściem na scenę i trzeba wielu wysiłków, aby zaczął grać. Ale gdy zaczyna, coś się dzieje. Harwood negliżuje swych bohaterów, ale - w miarę. Bez względu jednak na jego wysiłki demaskatorskie (choć życzliwe dla instytucji teatru) nie mamy wątpliwości, że Sir jest wybitnym aktorem.
Pewnie jest w tym zasługa grającego tę rolę Zbigniewa Zapasiewicza. Jest to rola na pewno znakomita. Trudno porównywać ją z rolą w "Baalu", bo niesie inny ciężar gatunkowy. Ale dlaczego, nie podkreślić finezji i znakomitego, warsztatu aktora w roli obyczajowo-komediowej. Zapasiewicz obronił swego bohatera w różnych sytuacjach, mógł go łatwo skarykaturować, nie zrobił tego. Zachwyt dla jego roli zaczyna się od razu w pierwszym momencie, od pierwszego wejścia, kiedy pojawia się na scenie jako chory, zagubiony człowiek i trwa poprzez spektakl. Zapasiewicz - jak już wszędzie się mówi i jest to prawda - znajduje się rzeczywiście w znakomitym okresie swego aktorsko-teatralnego życia: gra w "Garderobianym", gra w "Sam ze wszystkimi" Gelmana w Teatrze Za Dalekim na Ursynowie (niestety bardzo rzadko), działa także tam w Radzie, robi przedstawienia w Teatrze Telewizji, teraz obejmuje dyrekcję nieszczęsnego Teatru Dramatycznego, ba i wszystko to robi dobrze, a czasami perfekcyjnie. Kończąc komplementy aktorskie trzeba wspomnieć, że takiej ładnej przebieranki jak w "Garderobianym" nie ma w żadnym innym teatrze. Pszoniak jako Garderobiany przebiera Zapasiewicza do roli króla Leara. I chociaż ostatnimi czasy w teatrze można oglądać wiele rozbieranek, a przykłady najbliższe to "Odejście Głodomora" Różewicza w Teatrze Nowym (rozbieranka damska plus inne efekty, które podobają się publiczności) lub przebieranka męska atrakcyjnego Krzysztofa Gosztyły w "Stasiu" Jareckiego na Foksal, to znowu Zapasiewiczowi trzeba dać piątkę.
Rola Wojciecha Pszoniaka przybywającego na warszawskie spektakle z zagranicy nie jest tak znakomita jak Sir Zapasiewicza, który na dodatek otoczony jest dobrymi wykonaniami drugoplanowymi. Na pochwałę spektaklu w Powszechnym trzeba dodać, że wyeliminował on wszelkie aluzje homoseksualne ze sztuki Harwooda, którymi epatował oparty na tym samym tekście film (jeszcze do nas nie dotarł, ale dochodziły wieści z Cannes), Spektakl i gra aktorów jest bardzo dyskretna i to jest ładne, bo jest coś ładnego w niespełnieniu uczucia, zwłaszcza na scenie.