Pokrętność "Linii prostej"
Ktoś znajomy uchylił nam drzwi filmowego atelier. Pospiesznie zajmujemy miejsca, właśnie trwają końcowe przygotowania do pierwszych ujęć. Nastawia się ostrość kamer, ustala światła. Na planie Monika Sołubianka z nieodłącznym tekstem scenariusza w ręce notuje wszystkie ustalenia realizatorów, czekając na reżysera (Janusz Bukowski).
Tak rozpoczyna się spektakl "Trzech w linii prostej" Romana {#au#282}Bratnego{/#}, inaugurujący nową kameralną scenę Teatru Powszechnego w Warszawie. Ale twórca tego przedstawienia Zygmunt Hübner, adaptator tekstu i jego reżyser, pozwala nam nie tylko uczestniczyć w scenach kręcenia filmu i przysłuchiwać się towarzyszącym temu rozmowom. Jak gdyby zapomina o naszej obecności w studio, dzięki czemu możemy być świadkami nawet najbardziej intymnej wymiany myśli autora scenariusza i reżysera, mającej pomóc w ustaleniu najistotniejszych problemów związanych z kręceniem filmu. A sprawa jest skomplikowana, film obrazować ma bowiem początki naszej powojennej rzeczywistości, tak ciężkie do usystematyzowania i tak wieloznaczne.
W dodatku na realia powstającego właśnie na scenie filmu nakładają się osobiste przeżycia i wspomnienia autora scenariusza, Jerzmana II. Głównym bohaterem filmu (grający go młody aktor, Andrzej Grąziewicz, właśnie z boku proscenium poddaje się charakteryzacji, która wraz z nagle uzyskaną siwizną ma mu dorzucić ciężar tamtych wojennych przeżyć) jest przecież jego ojciec, Jerzman I, żołnierz 1939 roku i powojenny prokurator zmagający się z takim trudem z pokrętną rzeczywistością pierwszych sądowych procesów. Tym chwilom zadumy autora na planie towarzyszymy również. Śledzimy sceny, które przeżywał przed laty, słuchamy jego rozmów z ojcem i z ludźmi, od których wówczas - ze zmiennym szczęściem - zależały losy ich obu: ojca i syna. Obok scen aktualnie kręconego filmu oglądamy zatem wybrane momenty retrospekcji, najważniejsze, te właśnie, które mają decydować o prawdzie powstającego obrazu.
A wiadomo, że ustalanie obiektywnych prawd nie jest proste. Prawda każdego jest inna. Zależy bowiem nie tylko od aktualnej chwili, ale od stopnia osobistego zaangażowania. I właśnie różne racje nie tylko trzech pokoleń (ojca odwiedza w atelier 20-letni Jerzman III), ale i ludzi z różnych środowisk i o odmiennych zapatrywaniach, choć żyjących w tym samym czasie i składających się na naszą dzisiejszą rzeczywistość - stara się spektakl możliwie jasno przed nami wyłożyć. Uczestniczymy zatem nie tyle w spektaklu teatralnym, ile w inteligentnie prowadzonej, gorącej dyspucie na tematy współczesne, polskie, a więc nam wszystkim bliskie. Z tym, że z racji metrykalnych autora i reżysera spektaklu większość spraw dotyczy przede wszystkim Jerzmana II, a więc człowieka dziś dojrzałego, ale wchodzącego w powojenną rzeczywistość w wieku młodzieńczym, równym wiekowi dzisiejszego Jerzmana III.
Z nader zawiłych losów Jerzmanowego rodu - a w takich czasach przyszło nam żyć, że chyba większość polskich rodzin mogłaby się takimi filmowymi biografiami wykazać - starał się twórca przedstawienia wybrać tylko niektóre wątki, by, nie gubiąc ich w różnych rozgałęzieniach, możliwie jasno dotrzeć z nimi do widza (nie każdy przecież z przychodzących do teatru przeczytał przedtem powieść Bratnego, w dodatku trudną dziś do zdobycia). Na pewno zubożyło to akcję, ale z kolei ograniczenie ilości występujących osób ułatwiło percepcję spektaklu. Zwłaszcza, że teatr potrafił zapewnić przedstawieniu znakomitą obsadę aktorską. Myślę, że właśnie to zadecydowało o czytelności zamierzenia. Wybrani aktorzy dysponują bowiem nie tylko imponującymi umiejętnościami zawodowymi, ale również osobistym doświadczeniem przeżytych tamtych lat (znów te metryki!). Rozumieją więc czasy, które przedstawiają, znali ludzi, których grają, i chyba głównie dzięki temu mogą prawdę tamtego trudnego okresu możliwie jasno przekazać następnemu pokoleniu.
Bo na widowni - przynajmniej tego wieczoru, kiedy byłam - zdecydowanie przeważa młodzież, w skupieniu i z napięciem śledząca losy i duchowe rozterki swoich ojców i dziadów. Może zainicjuje to dyskusje po powrocie do domu? Spektakl Bratnego i Hübnera ma wyraźnie takie właśnie ambicje. I dlatego zasługuje na szczególną uwagę; brak nam przecież w teatrze takich punktów wyjścia do ostrych dyskusji na współczesne tematy. Więc choć przeszkadzały mi np. sceny z filmowego atelier, rozbijające główny, dyskursywny nurt spektaklu, rozumiem, że realizatorzy przedstawienia szukali i takiej drogi nawiązania kontaktu z widzem.
Ale wygrali aktorzy. Można bowiem kłócić się o kształt proponowanego widowiska (nie zapominajmy, że prapremierę miało w Teatrze TV), biadać nad jego ascetyzmem, zastanawiać się nad
niedosytem, który pozostawia. Żałować tego czy innego wątku powieści. Wydaje się jednak, że i to co zaproponowali twórcy przedstawienia (a co niewątpliwie nie jest ani łatwe, ani proste w teatrze, który żyje akcją a nie filozoficzno-polityczną dysputą) trafnie i bardzo prawdziwie przekazali wszyscy wykonawcy. I ci z filmowego planu, którym narzucono roboczą współczesność, i ci, grający prawdziwych bohaterów tego opowiadania.
Skupiony, mądry i boleśnie gorzki Leszek Herdegen jako Jerzman II, rozumiejący cały trudny proces tworzenia dnia dzisiejszego. Andrzej Szalawski - szlachetny ojciec Jerzmanowskiego rodu. Pozwala wierzyć, że to jemu właśnie, jego zapałowi do odbudowy ojczyzny, choćby słomą krytej, i jego późniejszym staraniom, by zapewnić jej praworządność, zawdzięcza Jerzman II to, co w nim najlepsze. Już nie tylko miłość do ojczyzny, ale rozumienie wszystkich jej złożonych racji dochodzenia do równowagi i dobrobytu. Wreszcie Piotr Zaborowski grający Jerzmana III (najbardziej niestety okrojonego przez adaptatora w swoich racjach), umiejący z młodzieńczym zapałem przekonać nas, że nie tylko chodzi mu o zagraniczne wycieczki i odwieczne spory z rodzicami, ale o własne - również trudne i bolesne - dochodzenie prawdy. Zwłaszcza gdy walczy się już nie o to, by ojczyzna była i by zapewnić jej praworządność, ale o to by była równa światu.
Krąg spraw rodu Jerzmanów cudownie uzupełnia i ożywia Henryk Bąk (gościnnie) w roli Sandomierskiego, który dziś jest szefem produkcji w filmie a wczoraj dysponował życiem tych, od których sam aktualnie zależy. I w roli jego brata, choć inne nazwisko noszący (a życie to potwierdza) Mieczysław Pawlikowski, mądry tragiczną wiedzą o wyższości konkretnych układów i pozornym spokojem kryjący własną niemoc.
Spektakl jest utrzymany w tonie dysputy, ostrej, chwilami przykrej, nie unikającej pewnych uproszczeń czy świadomych przerysowań. Ograniczony do niezbędnych elementów scenografii i rekwizytów, zaś aktorzy wychodzą z widowni i na niej zasiadają. Wszystko to ma podkreślić, że dyskutujemy razem, jako że problem jest wspólny. A zatem i tonem, i realizacyjnymi chwytami przedstawienie nawiązuje świadomie do "Sprawy Dantona", jak gdyby chcąc podkreślić główny nurt repertuarowy teatru. Na to zgoda. Przy wszystkich brakach tego typu spektakli mają one atut główny: pobudzają do dyskusji i samodzielnych przemyśleń. Brakowało nam tego właśnie po przedstawieniach "Buffalo Billa" i "Bel-Ami'ego".