Do tematu: teatr a film
Tyle już pisano w ostatnim czasie na temat "Lotu nad kukułczym gniazdem", sztuki oraz cieszącego się dużym powodzeniem przedstawienia w Teatrze Powszechnym w reż. Zygmunta Hübnera, że prędzej by mówić o przesycie niż o niedosycie Czytelników. Jeżeli więc i ja dołączam swój głos do pokaźnego chóru, to nie z przyczyn recenzyjnych: recenzji dość już zebrał ów spektakl, o którym wypowiadano się unisono, że jest wybitny, znaczący, słowem - że to wydarzenie teatralne, o którym fama długo chwałę teatru będzie niosła. Chodzi mi o pewien punkt odrębny, o niebezpieczne - czy też: bezpieczne - związki teatru z filmem, o szansę teatru w konfrontacji z wybitnym dziełem filmowym. "Lot nad kukułczym gniazdem" jest w tej sprawie przykładem dość charakterystycznym.
Wiadomo, że gdy pisarz amerykański Ken Kesey wydał (1962) powieść "Jedna przeleciała nad kukułczym gniazdem" - mało kto poza Ameryką w nią wejrzał; i że tak samo mało kto zwrócił uwagę na adaptację sceniczną tego utworu, przyrządzoną przez szeregowego scenarzystę i adaptatora, Dale Wassermana. Dopiero wersja filmowa (1975) przyniosła sukces światowy powieści i spowodowała również spóźniony triumf wersji teatralnej. Rodzi się więc pytanie: czy to znaczy, że świecić ona może tylko światłem odbitym, że nie ma własnych atutów jako dzieło sceniczne? Spektakl w Teatrze Powszechnym dowiódł, że teatr bynajmniej nie musiał ugiąć się przed walorami filmu, że - przeciwnie - ma swe własne atuty tak w płaszczyźnie narracyjnej, jak w przekazaniu treści psychologicznych i filozofującej paraboli.
Powieść, a za nią film, daje bezlitosny obraz konfliktu jednostki z systemem, pokazany na przykładzie pewnej kliniki psychiatrycznej w USA, w której rządzą stare metody leczenia chorych, użytkowane z lubością - a z biernym przyzwoleniem lekarzy - przez pewną pielęgniarkę, despotkę pod maską dobrodusznej opieki nad chorymi. Można ów obraz kliniczny rozumieć metaforycznie - w duchu kafkowskim - i tak go też zrozumiała większość krytyków.
Owóż teatr nie tylko nie zgubił tych dwu warstw utworu, ale je uwydatnił wyraźniej niż film. W filmie konkretna klinika i bunt chorych, wzniesiony przez skierowanego do niej symulanta, obdarzonego uczuciami głębokiego humanizmu, przytłacza swoją rodzajowością podtekst moralistyczny i można właściwie poprzestać na wykładni: precz ze staroświeckimi, okrutnymi metodami leczenia chorych psychicznie. Nie jest to mało, ale teatr potrafił mocniej zaakcentować warstwę metaforyczną utworu, wyłożoną przez przykład niedoli i klęski jednostki, walczącej z przemocą otoczenia. Konkret i uogólnienie. Przez precyzję szczegółu do sensu nadrzędnego. Wysoki lot.
Dalej. Film miał możność wyjścia w plener i skorzystał skwapliwie z tego przywileju. Ale kosztem zwartości i jednolitości obrazu, którego wymowa jest tym silniejsza, im bardziej wyłącznie obraz zduszony jest do ciasnej przestrzeni zakładu zamkniętego. Dalej. Film wymaga wyrazistości, nawet pewnej jaskrawości, stąd kolektyw chorych w filmie Formana to ludzie rzeczywiście chorzy umysłowo, schizofrenicy, w najlepszym razie zaawansowani psychopaci. Hübner postąpił inaczej: zrobił sztukę również o chorych, ale co najwyżej o psychopatach; o klimacie wariacji nie ma mowy. Problemy ogólne "Lotu" zaznaczają się przez to wyraźniej.
Dalej. Byłoby śmieszne porównywać grę aktorów w filmie, którego jeszcze w Polsce nie obejrzano, z grą aktorów Teatru Powszechnego. Ale wolno powiedzieć, że trówymiarowy, poruszający się na scenie Wojciech Pszoniak wytrzymuje porównanie z dwuwymiarowym, działającym na ekranie Jackiem Nicholsonem: cwaniacki urok Pszuniaka doskonale się wiąże z uczciwością moralną nieszczęsnego McMurphy'ego. (Aktualnie rolę te kreuje w odmienny niż Pszoniak sposób Roman Wilhelmi.) Podobnie, choć nie całkiem, jest z siostrą Ratched: Luiza Fletscher gra młodą, pod pozorami opanowania i życzliwości chorym, sadystyczną pielęgniarkę, układną i posłuszną poleceniom lekarzy. Mirosława Dubrawska jest zimną, dojrzałą, opanowaną wewnętrznie przełożoną, bardziej lekarzem, nad którym w klinice nie masz już autorytetu. Ale kto powie, że to jest gorsze odczytanie sztuki? Można twierdzić, że lepsze.
I wreszcie. Filmowi trudno oderwać się od happy endu, bodaj namiastki satysfakcji dla widza. W filmie Wódz Bromden wyrywa się w siną dal. U Hübnera desperacki zryw Wodza ku swobodzie kończy się fatalistycznie: złapanego wloką pielęgniarze ku elektrowstrząsom, które z Wodza zrobią to samo co z Murphy'ego. Jest to bardziej konsekwentny finał "Lotu".
Na zakończenie już tylko ta uwaga: "Lot nad kukułczym gniazdem" nie jest arcydziełem, tym łatwiej go popsuć, obniżając lot, wulgaryzując gniazdo. Wystarczy psychopatów ukazać jako pełnych wariatów (albo odwrotnie - jako ludzi całkiem zdrowych) a sztuka już leży. Teatr Powszechny odniósł sukces na całym froncie reżysersko-aktorsko-sceno-plastycznym. Kazimierz Wiśniak stworzył bardzo funkcjonalną dekorację, a z 19 osób, które występują w sztuce należałoby właściwie wymienić wszystkie, nie szczędząc im pochwalnych epitetów. W ten sposób głównym atutem Hübnera stał sie sukces przedstawienia jako całości. Sukces zespołu, w którym żadne ogniwo nie jest kruche.