Artykuły

Byśmy nie zapominali tropiąc fakty, że świat wewnętrzny istnieje

Odpocznij po biegu, sztuka napisana dla teatru na podstawie powieści Władysława {#au#12}Terleckiego{/#}, jest zaledwie scenariuszem, w dodatku notującym prócz skąpych didaskaliów jedynie dialogi. Ekwiwalent sceniczny dla prozy Terleckiego - jak to określił w programie Roman Bratny: gęstej - musi znaleźć reżyser.

I powieść, i sztuka mają temat i fabułę kryminału. Sensacyjności dodaje osoba mordercy i zamordowanego, okoliczności i miejsce zabójstwa, a nawet próba zatarcia śladów, wciągająca w orbitę zbrodni osoby duchowne, z których co najmniej trzy ze sobą współdziałały, oraz - niewinnych wiernych (Dorożkarz), dla których proces wytoczony zakonnikowi był równoznaczny z prześladowaniem wiary i polskiego klasztoru. Za drastyczne mogą być uznane ujawniane w toku śledztwa stosunki zakonne i wyraźne rozluźnienie reguły klasztornej. Wreszcie - próba manipulowania hasłami walki narodowo-wyzwoleńczej i rewolucyjno agitacyjnej tak przez władze duchowne - co w podtekście, jak przez carskich urzędników, o czym wprost mówi przedstawiciel carskiego aparatu ścigania Sędzia Śledczy, Iwan Fiodorowicz.

Jednak i w sztuce Terleckiego, i w przedstawieniu nie anegdota stała się najważniejsza. Także nie jej historyczne uwarunkowania - chociaż nie można zaprzeczyć, iż w powieści właśnie one poważnie zagęszczają tło dla dramatycznych dziejów dwojga ludzi, "co do których nie ma wątpliwości, że to co od początku łączyła tę parę było związkiem serc". Tak jak w powieści, tak w sztuce i w przedstawieniu najważniejsza jest psychologia; na wielu planach i z różnych perspektyw oglądamy obraz osób: słowa, czyny, motywy działania bohaterów dramatu i statystów.

Bohaterem głównym, w tym samym stopniu co Sykstus, jest Sędzia prowadzący śledztwo. Obaj są chorzy, choć każdy na inną chorobę. (I kto wie czy Sędzia, z pasją wykonujący swój zawód, choć świadom dekadencji swej epoki, nie jest chory bardziej i jakby podwójnie: na duszy i na ciele.) Obaj przyglądają się swoim "lekarzom" dla których uczciwa praktyka medyczna ważna jest jakby mimo, i jakby na przekór wszystkiemu, chociaż ich filozoficzna postawa powinna raczej skłaniać do rezygnacji niż do działania. Jeden patrzy na świat i ludzi z perspektywy chorego serca, drugi - chorej duszy. Każdy ma jednak lekarza, zarazem sędziego śledczego i obserwatora bezradnych wobec przyczyn, objawów i ostatecznego wyniku kuracji.

"Gdy następowało ujawnienie szczegółowych okoliczności zbrodni w badanych dokonywała się widoczna zmiana osobowości. Sprawca patrzył na własną zbrodnię jak człowiek obcy. Zdarzały się chwilę, że mijał ogarniający przestępcę strach. Zapominał wówczas o karze i pokucie. Wtedy właśnie dokonywała się owa odmiana. Kończąc śledztwo i przekazując sprawę sądowi wiedział, że wyrok (...) obciąży już innego człowieka. W czasie śledztwa w (...) psychice dokowały się tak poważne zmiany (...), iż sama kara, jej sens moralny, stawał się problematyczny". Tak w powieści.

W teatrze te i tym podobne rozważania zastąpiła stężona atmosfera dialogów, klimat napięcia całego przewodu, precyzja aktorskiej gry. Więc choć do komentarza a la Dostojewski, którym autor hojnie szafuje w powieści, można mieć zastrzeżenia liczne, i choć to, co zostało w scenariuszu wcale tych zastrzeżeń nie pomniejsza, to jednak inscenizatorska i aktorska robota w tym przedstawieniu budzi pełny szacunek. Właśnie dlatego, że podejrzane myślowo filozofowanie uwierzytelnia w przewodzie psychologicznym.

Sędziego śledczego gra Władysław Kowalski. Iwan Fiodorowicz, przybyły z Petersburga by poprowadzić śledztwo w sprawie morderstwa z premedytacją, dokonanego w katolickim klasztorze, w którym Polacy upatrują coś więcej niż symbol religijny, obcy jest tutejszemu światu właściwie wszystkim: narodowością, wyznaniem, dociekliwością zawodową wytrawnego i lojalnego urzędnika. Kowalski, delikatnie zaznaczając obcość i inteligencję, wyostrzoną jeszcze przez chorobę, gra przede wszystkim sprawnego i przenikliwego urzędnika, który z równą uporczywością tropi prawdę o dramacie zbrodniarza, jak symptomy choroby świata i władzy, którą przyszło mu reprezentować.

Naprzeciw niego staje jeden z partnerów - Maciej Rayzacher - oskarżony. Były brat Sykstus, wiarołomny zakonnik, morderca, projektodawca grabieży, człowiek do czynów haniebnych doprowadzony przez te cechy umysłu i serca, które mogłyby stać się zaletami charakteru w innych warunkach, okolicznościach, w innym ułożeniu przypadków... losowych?, genetycznych?, innego czasu i miejsca, innego związku przyczyn i skutków... Któż w pełni odpowiedzialnie jest w stanie odpowiedzieć na takie pytania wobec odkrywanych przez współczesną psychiatrię różnorakich splotów i uwarunkowań? Już przecież ówcześnie przytaczanego Tarde'a próbowano podważyć bergsenowskim twierdzeniem, że identyczność osoby jest pojęciem fikcyjnym, bo zaprzecza mu cała indywidualna ewolucja: "Ja wczoraj, to nie ja dziś!"

Rayzacher jest oskarżonym, który budzi litość połączoną z cieniem sympatii, miotany sprzecznymi impulsami jest człowiekiem głęboko nieszczęśliwym przez połączenie bezradnego zdumienia własnym czynem z niewzruszonym, tragicznym postanowieniem, że żadna zbrodnia nie jest większa niż zerwanie dobrowolnie przyjętych wyższych zobowiązań. Że wierność tak pojęta staje się przykładem większego i bardziej niszczącego fanatyzmu niż fanatyzm otoczenia biorący się "z małej wiary" - to już jest refleksja widza na marginesie przedstawienia. Zwłaszcza, że obok dociekań psychologicznych mamy tu dywagacje na temat roli i przypadku w ludzkim życiu, charakteru i wagi zobowiązań ideowych, w tym wypadku religijnych i - co najważniejsze - na temat tego, jak fanatyczna uległość prawu, rzekomo wyższemu - wierze, idei, łamie prawo ludzkie: natury, skłonności. Tu ocieramy się o warunki, w jakich mogłaby zaistnieć tragedia, w tym klasycznym rozumieniu terminu... Ale też i to prawda, że tylko się o ten obszar ocieramy, bo prawdziwie nie wchodzimy w jego granice. Może dlatego, że jak na możliwości sceny dość rozległej - penetracji psychologicznej nie dostaje filozofii. A od filozofii dopiero zaczyna się prawdziwy, a więc nie tylko dobry artystycznie, ale także ważący społecznie teatr. Wymiar rozważań z Lekarzem daleko ustępuje temperaturze dyskursu z Sykstusem.

Ten zaś uznać trudno zaś bliski nam. Może również dlatego, że na pełny obraz Sykstusa składają się nawet niedostatki wewnętrznego aktorskiego przeżycia, podczas gdy nie da się tego powiedzieć o Lekarzu Edmunda Fettinga. Pieczołowicie rysując postać lekarza tylko niejako zewnętrznie, aktor pozbawił go jakiejkolwiek gry namiętności. Jego Lekarz bliższy jest więc zimnego doktrynera niż medyka pełniącego swój zawód na dalekiej prowincji z pasją i na przekór samowiedzy, która powinna prowadzić do rezygnacji.

Skoro zaś jest w tym przedstawieniu i psychologia, i przynajmniej namiastka filozofii, to także z nich wynikający i na nich wsparty problem moralności - rozrzut postaw ludzkich, motywów działania różnych, osądów rzeczywistości odmiennych. Ta społeczna panorama ma w galerii osób reprezentantów wszystkich niemal warstw społecznych, narodowości, wyznań, orientacji myślowych: od zdumionego swoją zbrodnią mordercy, poprzez zamyślającego się nad pobudkami ludzkich czynów Sędziego aż po plugawą i bezmyślną małomiasteczkową elitę. Ta też warstwa, już w powieści nie dość określona, w teatrze została pozbawiona wszelkich konkretnych odwołań historycznych. Przemieniła się więc w tło ilustrujące fakt, że pewne sytuacje społeczno-prawne wydają niezmienne typy ludzkie: kosmopolitów, doktrynerów, brutalnych czynowników, koteryjne salony, których paplanina nigdy nie odgadnie rozgrywających się wokół nich ludzkich dramatów. Zgrabne aluzje do licznych w polskim teatrze "salonów" stanowczo strywializowała i usztuczniła piętrowa sceneria, w jakiej je pokazano w Teatrze Powszechnym. Podobnie jak końcowy najazd lokomotyw dodał całości dość tandetną pointę. Natomiast na scenie ta społeczna panorama ma postaci soczyste, bujne, jak przede wszystkim Dama z Warszawy w wykonaniu Anny Seniuk czy Prezes Sądu, ucieleśniony przez Mieczysława Pawlikowskiego.

Przeniesienie rozległej i skomplikowanej, choć nie zawsze do końca przekonującej problematyki z powieści poprzez scenariusz do widza - jest ogromną pracą reżysera i współpracowników, robotą precyzyjnie pomyślaną, wykonaną z dyscypliną, dokładnie oddającą w scenicznym klimacie stylistykę powieści Terleckiego, mroczną i nasyconą rozważaniami o wieloaspektowości życia psychicznego.

W teatrze polskim ostatnich sezonów przeważa repertuar lżejszego kalibru. Brak w nim głębszej, poważnie stawianej problematyki; bądź z kręgu rzeczy znanych lecz tak ważnych jak w polskim romantyzmie, bądź z kręgu spraw drążących psychikę człowieka. Toteż podjęcie w teatrze nawet marginesowych wątków tego tematu nie zasługuje na wzgardę. Zwłaszcza, że w przedstawieniu T. Powszechnego, choć całość nie zachwyca, to wiele budzi szacunek, a wszystko zmusza do odpoczynku i zastanowienia jeszcze "w trakcie biegu". To zaś jest przecież także zadaniem teatru. Teatr Powszechny stara się je wypełniać konsekwentnie od "Sprawy Dantona" poprzez wszystkie swoje premiery. Takie są bowiem jego obowiązki wobec polskiej współczesnej dramaturgii. Za wytrwałość w porażkach i zwycięstwach - należy mu się szacunek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji