Przynajmniej próbować
Próbować zrobić to czy tamto, coś usiłować, czegoś chcieć i pragnąć - to już sporo. Dzisiaj sporo, to nawet wiele. Także i wtedy, kiedy koniec nie zwieńczy dzieła. Mc Murphy próbował walczyć o ludzką godność, o sposób traktowania najbardziej pokrzywdzonych bó ubezwłasnowolnionych. Oczywiście przegrał. Ale próbował, przynajmniej próbował jak powie w jednej ze scen.
O tym przynajmniej, o jego straszliwej, ba - rozstrzygającej wadze, ciężarze i sensie jest to przedstawienie. Bardzo realistyczne, konkretne przedstawienie o pewnym szpitalu psychiatrycznym w USA, w którym pacjenci rządzeni są w sposób doskonały i sprawny przez system, a także o pewnym cwaniaku, wesołku i anarchiście obdarzonym wrażliwym sumieniem, który w imieniu i dla dobra pacjentów usiłuje zmierzyć się z zabezpieczającym izolację systemem. Usiłuje i przegrywa, ale to już nie wydaje się takie ważne. Przedstawienie ma zapewnioną widownię: apelowanie do sumienia wciąż jeszcze - na szczęście - okazuje się sprawą, co do której obie strony, teatr i widz, mogą się porozumieć najpełniej.
Przedstawienie "Lotu nad kukułczym gniazdem" Dale'a Wassermana wg powieści Kena Keseya pod tym samym tytułem przygotowane przez Zygmunta Hübnera w Teatrze Powszechnym kontynuuje tę linię repertuarową tego teatru, o której najkrócej można by powiedzieć: moralistyka społeczna. Po "Odpocznij po biegu" znowu lekcja próby oporu jednostki wobec powszechnego i uni-formistycznego tak jest. Lekcja wyrazista, bo niezagubiona w smaczkach, nastrojach i nadmiarze sensów, bo ubogi to teatr, czysty i dyskursywny, oferujący jedynie racje i ich starcie, nie pointujący ich natrętnie, dyskretny... Z możliwości teatru oferujący tylko i aż - aktorstwo. Dobre, bardzo dobre i wielkie aktorstwo większości wykonawców, wśród których na szczycie listy umieścić trzeba role protagonistów: Mirosławy Dubrawskiej jako siostry oddziałowej i Wojciecha Pszoniaka - Mc Murphy'ego. A przecież wymienić też trzeba przynajmniej, co najmniej tyle - Bronisława Pawlika jako Hardinga, Olgierda Łukaszewicza (Bibbit), Franciszka Pieczkę (Wódz Bromden), Jolantę Lothe, Joannę Żółkowską, Andrzeja Szalawskiego, Jana T. Stanisławskiego, Mariusza Benoit w rolach drugoplanowych i epizodycznych. I wreszcie - Kazimierza Wiśniaka jako autora nadzwyczaj skromnej i wyciszonej a znakomicie z tonacją i klimatem przedstawienia współgrającej scenografii. Komplementy dla reżysera zawarte są, rzecz jasna, we wszystkim co zostało dotąd napisane.
"Lot nad kukułczym gniazdem" ma już swoją legendę, nieco na wyrost, nieco przesadzoną ale i w dużej mierze usprawiedliwioną. Na początku była powieść. Autor - Ken Kesey - Amerykanin skłócony z establishmentem, prowokujący go nieustannie - posłużył się prostym pomysłem, nienowym zresztą: wyizolował konkretny model społeczny umieszczając akcję powieści w szpitalu psychiatrycznym. Bywały już o tym sztuki, bywały powieści. Novum Keseya polega na dotrzymaniu swemu pomysłowi pola na gruncie realiów: to jest szpital, konkret, dosłowność realistyczna. Obserwacje z poligonu siostry Ratched też są stąd jedynie i z teraz. I paradoks: im więcej realizmu, tym więcej znaczeń, skojarzeń, metafor i sensów uogólniających. Każde zdanie dialogu jest materialne, wprost i każde znaczy wiele więcej. Czasem się te znaczenia piętrzą zbytecznie, czasem ich zbyt dużo, ale rady na to nie ma, bo ich nadmiar to drugie dno, skojarzenia, gra słów i wyobraźni. Szkielet podstawowy - dno pierwsze i zasadnicze - jest jednoznaczny i odpowiada ściśle opisywanej rzeczywistości.
Szpital wariatów w slangu amerykańskim to właśnie owo "kukułcze gniazdo", kukułcze gniazdo występuje też w dziecinnej wyliczance zabawowej, kukułcze jajo - wszyscy wiedzą co to jest. Mc Murphy jest takim kukułczym jajem - obcym, podrzuconym do kukułczego gniazda siostry Ratched. Nic nie znacząca gra słów i podtekstów - od tytułu poczynając - to jednak trop do realistyczno-irracjonalnej opowieści "Lotu". Bohater - Mc Murphy jest przecież w domu wariatów, w pojęciu ludzi normalnych "poza normą" psychiczną. Stąd wszystko co mówi ma założoną z góry odautorską licentia poetica w odbiorze rzeczywistości. Ale i ona liczy się z konkretem i prawdopodobieństwem.
"Lot" książkowy zrobił furorę. Bardzo prędko zrobiono adaptację teatralną (podstawa warszawskiego spektaklu chyba nieco bardziej płytka niż książka - sztuka Dale Wassermana), w inscenizacji premierowej rolę Mc Murphy'ego grał w 1963 r. Kirk Douglas. Losy teatralne "Lotu" zaćmiła wersja ekranowa: 5 Oskarów, wspaniała kreacja Jacka Nicholsona.
Przedstawienie w Teatrze Powszechnym jakby odcina się od tej legendy, Douglasów, Amerykanów, Nicholsonów i wielkiego rozgłosu samej sprawy. Jest takie jakby tamtego wcale nie było. I takie właśnie, powściągliwe i ubogie - wstrząsa. Nie tylko finałem, innym niż ten z książki i filmu, bardziej brutalnym i wiarygodnym, może też bardziej pesymistcznym - pozornie. Bo na jego tle nabiera siły Pszoniakowe "przynajmniej próbowałem", siły i sensów.
Nie ma "Lotu nad kukułczym gniazdem" bez Mc Murphy`ego - to już było powiedziane ale powtórka nie jest przypadkowa. Warszawski Mc Murphy - Wojciech Pszoniak - także warunkuje jakość tego spektaklu. Żywioł i precyzja, witalność, rozmach i wspaniała technika. A także - wiarygodność. Kiedy rzecz dotyczy sumienia i tym podobnych imponderabiliów wiarygodność pasji, uporów, szarż i walk staje się sprawą decydującą. Pszoniakowi się wierzy, najpierw się go podziwia, potem - już tylko wierzy. Nie ma łatwej roli, bo nikt w tym przedstawieniu nie gra racji jednoznacznie schematycznych, czarno-białych.
Jest to zwycięstwem teatru (reżysera? aktorów?). Siostra Ratched (znakomita doprawdy rola Mirosławy Dubrawskiej) jest, owszem, zimną i wyrachowaną władczynią życia i śmierci pacjentów. Ale także - jednocześnie: osobą pełną kompleksów, bardzo kobiecych i bardzo ludzkich, niezrealizowaną jako dawczyni i odbiorca miłości, zaciętą w urazie. Ale także: głęboko, najgłębiej przeświadczoną o odpowiedzialności za to co robi, o swojej misji porządkowania otaczającej rzeczywistości. Wierzy w tę misję, jest przekonana o powadze, uczciwej powadze swojej funkcji w szpitalu. Odpychająca, nieludzka jest przecież nie tylko tyranem lecz osobowością pełną i człowiekiem - z pewnego punktu widzenia - opatrznościowym. Dla tych chociażby, którzy przyszli do szpitala z własnej woli bo czuli się w świecie obcy i zagubieni. Względny spokój i względne bezpieczeństwo szpitala jakie gwarantuje mu bezwzględna siostra Ratched nie są przecież darem, muszą kosztować. Kosztują więc: posłuszeństwo i wyzbycie się godności ale cenę tę niektórzy chcą płacić mimo wszystko.
Nic jednoznacznego więc - w masie jednoznaczności jakimi jest czas, miejsce akcji, fabuła, psychologia postaci. Anarchia czy ład, organizacja czy wolność fantazji i prawo do indywidualizmu... - nie, to nie są pytania odkrywcze i epokowe. Stawiano je także w teatrze, od dawna. Ale te akurat postawiono dzisiaj. Nam. I okazuje się (który raz?): bardzo trudno znaleźć na nie odpowiedź. Fakt, że teatr burzy nasz spokój, że jest w stanie to zrobić, najdobitniej świadczy o jego miejscu w naszym życiu. Oby go nie utracił.