Artykuły

Według strażaka

Mimo niewątpliwej zabawy, jakiej należało się spodziewać po przedstawieniu, w którym Stanisław Tym sam sobie powierzył rolę kobiety, wybierałem się na szczecińską prezentację "Mississippi" nie bez obaw. Pochlebne opinie o tej komedii odwoływały się do jej pierwotnej wersji (marzec 94, Teatr Rampa), tymczasem zaszły w niej ważne zmiany. Dokładnie jedna: Stanisławę Celińską w roli żony dyrektora teatru zastąpił właśnie Tym. Obawy te nie wynikały z faktu, że nie poradzi on sobie z rolą. Przeciwnie, wiedziałem, że jego doświadczenie kabaretowe, wyczucie komedii - może być dla publiczności dodatkową atrakcją. Ale też akurat to było przyczyną mych obaw. Mówiąc krótko: sądziłem, iż farsowa przebieranka, uciecha jakiej nam dostarcza "chłop grający babę" tak zdominuje całość, iż główny walor sztuki - mającej być groteskową metaforą naszej rzeczywistości - rozproszy się w burleskowych grepsach.

Nie doceniłem Tyma. Bo choć - przyznaję - w dalszym ciągu na scenie chętniej bym widział Celińską, to nowa wersja ma smak i sens. Prawda: ogromna baba w peruce budzi śmiech dość tani, a publiczność długo skupia swą uwagę na wynikłych stąd aluzjach. Lecz Tym nie szarżuje i nie stawia sobie za cel główny chichotu maskaradą wywołanego. Rzekłbym nawet, iż jest stylowy w swych damskich posuwistych ruchach, i szczególnego typu gestach (kto widział "Rozmowy kontrolowane" ma w pamięci doświadczenia z płcią, jakich Tym już wtedy był obiektem). Po drugie - istotniejsze - jest w "Mississippi" mnóstwo argumentów za takim rozwiązaniem przemawiających. Bo to rzecz o teatrze, o jego magii i umowności, pozorach i fałszach, a gra z konwencją - świadomie wpisana weń została. Wielopiętrowa to gra, pokrętna, acz nie gubiąca się w tym zapętleniu. Sporo też dostarcza satysfakcji, gdy widz powolutku zaczyna się orientować, iż farsowe żarty - odrywanie rąk, zabawa w przebieranego, zabitego - mają znaczyć więcej. I właśnie świat sceny, "mimesis" gorzko wyszydzonego, stanowi tło dramatu, który bawiąc nas do rozpuku jest w gruncie opowieścią o rzeczywistości absurdalnej. Uwikłanej w nierzeczywistość tak już karykaturalną, że po prostu groźną.

Bo "Mississippi", mimo iż do swych metaforycznych znaczeń zmierza przez przykłady nazbyt chwilami felietonowe, a niektóre jej obserwacje zdają się zbyt doraźne i płytkie, by mogły sięgnąć wyższego sensu - ma w efekcie wymiar symboliczny. Cóż, suma idiotyzmów, grząźnięcie w błocku, jakie tworzymy wokół, zyskuje w końcu rangę symbolu. A Tym prowadzi nas z rozmysłem po tej scenie, na której miałkość i mizeria życia zderzają się w sposób tyle żałosny, co komiczny z narodową rekwizytornią, poetycznym patosem, kabotyńskim gestem. Drugi akt sztuki to coraz ostrzejsza riposta na to zderzenie; kpina - nie z romantyzmu nawet, a z tegoż romantyzmu małpowania, ze sztampy bogoojczyźnianej. Teatr sparodiowany w "Mississippi", bezradny wobec czasu, w którym przyszło mu istnieć, kręcący się za własnym ogonem (jak i wielu z nas) nadaje się szczególnie do tego typu analiz. Życie na niby może być bowiem wyjątkowo groźną zmorą w sytuacji, kiedy życie wymagać od nas zaczyna innych postaw i rozumienia świata.

Ta bulwarowa - pozornie - komedia o prowincjonalnym teatrze, który usiłuje ratować swój byt, mimo dłużyzn i mielizn fabularnych, mimo iż nie wszystkie jej żarty są pierwszej świeżości, to spektakl ważny. Potrzebny. Dający okazję odśmiania lęków, przyjrzenia się głupstwom. Jego wartość podnosi aktorstwo. Znakomitej Bufetowej - Zofii Merle udanie w roli Dyrektora partneruje Adam Dzieciniak. A Andrzej Fedorowicz jako Strażak, "zwykły człowiek", mający pomysł na teatr i Polskę wspina się wysoko na drabinę ojczystego absurdu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji