Artykuły

Solo i w duecie

Matka to primadonna Opery Wrocławskiej, córka występuje na najsłynniejszych scenach świata. JOLANTA ŻMURKO i ALEKSANDRA KURZAK opowiadają o pracy i życiu.

Jolantę Żmurko i Aleksandrę Kurzak [na zdjęciu] zobaczymy jeszcze w tym roku we Wrocławiu - jako Hrabinę i Zuzannę w "Weselu Figara".

Wszyscy w rodzinie Żmurków mieli głosy, że hej. Jak pradziadek w kościele we Lwowie śpiewał, to drżały żyrandole. Ojciec śpiewał basem, a jak gitarę brał do ręki, to zaraz ciotki wchodziły ze swoimi sopranami. Mama była zazdrosna: "Ja też byłam pierwszym zapiewajłą w klasie!" - przekonywała.

Lepiej od tej z radia

Zawsze mówiło się, że ludzie na Wschodzie są bardzo zdolni. A moja rodzina pochodzi z Kresów - mama spod Wilna, tata ze Lwowa. Poznali się w Wołowie. Mama miała 16 lat, ojciec 18. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

O mnie od początku mówili: "Oho, rośnie artystka!". Naśladowałam baletnice przed lustrem, z uchem przy radiu śpiewałam. Jak solistka w arii kończyła górę, ja trzymałam jeszcze dłużej. I myślałam sobie: "Jestem lepsza od tej z radia!".

Chciałam być weterynarzem. W technikum rolniczym zaczęłam śpiewać w zespole bigbitowym. I z tym zespołem pojechaliśmy na eliminacje do konkursu piosenki radzieckiej. Tam usłyszał mnie prof. Eugeniusz Sąsiadek z wrocławskiej Akademii Muzycznej. I zdumiał się: "Co to za skala, cztery oktawy!". Powiedział: "Przyjeżdżać na uczelnię, koniecznie!".

W ostatniej klasie technikum pojechaliśmy na wycieczkę do Wrocławia. Powiedziałam: Ja muszę do opery. Trafiłyśmy z koleżanką na "Toscę". Jak przyszła ostatnia aria, którą znałam z płyty, zaczęłam śpiewać, aż ludzie mnie uciszali.

Wracamy do Wołowa, a ja mówię kolegom: Ja idę na śpiew operowy. Wszyscy na to, że Żmurko szajbuje; do opery idzie, zamiast wziąć gitarę - "Wsiąść do pociągu" i inne przeboje śpiewać.

Przyjechałam na egzamin do Wrocławia, zaśpiewałam, dostałam się. Wszyscy studenci wypytywali, gdzie się uczyłam. Nie chcieli wierzyć, że ja tak sama z siebie. No i dopiero wtedy się zaczęło - siedziałam jak tureckim kazaniu. Na zajęciach używają terminologii muzycznej, a ja tylko oczy wytrzeszczam. Dobrze, że męża poznałam na pierwszym roku, to mi wszystko tłumaczył. Miałam poprawkę ze śpiewu, powtarzałam rok, o mało mnie nie wyrzucili.

Jak już wyszłam na prostą, zaszłam w ciążę. Urodziłam Olę, zaczęły się komplikacje. Umierała mi na rękach, miała problemy z oddychaniem - może dlatego że urodziła się o miesiąc za wcześnie. Zaczęłam błagać Matkę Boską, żeby mi odebrała głos, byleby tylko Ola żyła. Nie wiem do dziś, jak to się stało - ona wyzdrowiała, a ja głos straciłam. Lekarze mówili: "Proszę śpiewać, wszystko jest dobrze", a ja - nic. Dwa lata to trwało. Znowu z uczelni chcieli mnie wyrzucić - głosu nie ma, terminy egzaminów wyznaczone, a ja przekładam i przekładam.

Miałam wtedy pieska, ratlerka. Lalek się nazywał. Zaczęłam obserwować, jak oddycha. Brałam go na ręce i śpiewałam. I Lalek zaczynał pracować przeponą. Podpatrywałam i dzięki niemu nauczyłam się śpiewać. Laluś nawet "Arię Królowej Nocy" wyciągał. Zrobiłam dyplom i dostałam się do opery.

Zawsze byłam przykładna

Jak byłam mała, to tęskniłam strasznie, kiedy mama wyjeżdżała w tournee. I zasypiałam wtulona w jej piżamę - żeby czuć jej zapach. To były pierwsze lata. Później był okres z tatą - od siedmiu lat, bo tak się podzielili opieką nade mną. Cała szkoła to tylko tata: wywiadówki, wstawanie rano, śniadania, ćwiczenie, lekcje. Jak nie chciałam iść do szkoły, wystarczyło, że powiedziałam mu, że nie chcę.

Zawsze byłam bardzo przykładna - zależało mi na stopniach, należałam do najlepszych uczennic w szkole. A zarazem kolegowałam się z tymi najgorszymi z zachowania, bo z nimi imprezowałam, papierosy popalałam po bramach. Ale nigdy na tym nie ucierpiała szkoła, skrzypce, nauka, stopnie.

Zaczarowana przez Karajana

Bardzo wcześnie odkryłam, że Ola ma talent. Miała osiem, może dziewięć miesięcy. Siedziała w składanym krzesełku, ze smoczkiem w buzi, ja coś w kuchni robiłam, a w telewizji szły poranki symfoniczne, dyrygował Herbert von Karajan. Program trwał godzinę. I godzinę jej nie było - słuchała jak zaczarowana. Nawet wzroku nie spuściła na moment i tylko się dziwowała.

Jak miała cztery latka, pojechałam z nią do Kudowy na Festiwal Moniuszkowski. W pokoju hotelowym rozśpiewuję się, a ona ze mną. Mówię: "Ola, daj mamie popracować". A ona: "Ja też chcę". Koleżanka wzięła ją do swojego pokoju, a ja słyszę przez balkon, że mała tam śpiewa. I to "Traviatę", "Królową Nocy", "Adelę". Stefan Rachoń, który kierował orkiestrą Polskiego Radia, powiedział: "To jest fenomen, przyjedźcie z nią do Warszawy, nagramy płytę, będzie sławna na cały świat". W domu zaczęliśmy się zastanawiać: nagranie z orkiestrą oznacza stres - to już nie będzie zabawa. I powiedziałam: "Dziękuję bardzo, nie skorzystamy". Nie chcieliśmy robić eksperymentów na Oli.

Poszła na skrzypce - chcieliśmy, żeby nauczyła się czegoś, co jej pozwoli znaleźć pracę i dobrze żyć na Zachodzie. Bo wyrwać się z komuny było najłatwiej muzykowi.

Ale opera była jej największą pasją. Codziennie, tylko ze szkoły wróciła, lekcje odrobiła i: "Tatuś, do opery idziemy, zobaczymy, co tam grają".

Nie będę śpiewać i koniec

W dzieciństwie uwielbiałam chodzić do opery. Podczas spektaklu "Jeziora Łabędziego" z koleżanką Asią Zathey tańczyłyśmy w loży artystycznej. Bardzo przeżyłam "Studenta żebraka", gdzie mama śpiewała w ostatnim akcie: "Kocham cię, kocham cię". Porwałam jej zdjęcia, bo jak to, tata na waltorni gra, a mama śpiewa do innego mężczyzny.

Ale to nie była największa trauma. Gorzej przeżyłam to, jak raz dałam się namówić do wniesienia kwiatów na scenę. Koleżanka mamy chwyciła mnie za rękę i zmusiła do ukłonów - myślałam, że pod ziemię się zapadnę ze wstydu. Wyrwałam się i uciekłam. Schowałam się na zapleczu w jakichś starych dekoracjach, ryczałam i siedziałam tam tak długo, że rodzice nie mogli mnie znaleźć. Byłam strasznie wstydliwa. Albo raczej podchodziłam do muzyki bardzo profesjonalnie, od dziecka. Jak był egzamin w szkole, popis, koncert - proszę bardzo. Ale do dzisiaj nie cierpię, jak się mnie prosi: Zaśpiewaj coś. Jak studiujesz medycynę, to każą ci robić na pokaz zastrzyki? Nie. To i mnie zostawcie w spokoju! Ja nie będę śpiewać i koniec!

Przez zieloną granicę

Było wtedy kilka podejść, żeby wyjechać na Zachód. Najpierw dostałam zaproszenie do Komische Oper w Berlinie. Jechałam tam ze śpiewaczką z Warszawy. Spotkałyśmy się na lotnisku i się zagadałyśmy. Słyszymy: "Zakończona odprawa bagażowa". To była komuna - jak szlaban, to koniec. Płaczemy, że jutro przesłuchanie, że jeszcze pół godziny do odlotu - nic. Pojechałyśmy do tej śpiewaczki do domu, pół litra na stół, pijemy i płaczemy. Jej mąż stanął w drzwiach i oniemiał. Nie mógł uwierzyć, że nie poleciałyśmy.

A na początku lat 80., po stanie wojennym, pojechaliśmy na tournee z "Uprowadzeniem z Seraju". Ja śpiewałam Konstancję, a koleżanka, Ela Szmytka, Blondę. Powiedziałyśmy: "Zostajemy na Zachodzie". Ona miała przyjaciela w Holandii, odebrał nas, przeprowadził przez zieloną granicę. Zostałam tam dwa tygodnie. Dłużej nie mogłam: tęskniłam, wariacji dostawałam. Mnie nie zadowoli scena, śpiew, pieniądze, jak nie mam przy sobie dziecka! I tuż przed występem w telewizji powiedziałam: "Wracam do domu". Uważam, że dobrze zrobiłam - tak samo bym śpiewała w Covent Garden jak we Wrocławiu. Inną artystką bym nie była.

To było zauroczenie

Byłam wychowywana na zupełnym luzie, przy wielkim zaufaniu, w dużej bliskości. Mama wiedziała o moich wszystkich problemach sercowych. Nie musiałam sobie pozwalać na żadne wyskoki, bo wiedziałam, że wszystko, czego tylko nie wymyślę, i tak będzie zaaprobowane. Dlatego ani przez chwilę nie byłam zbuntowaną nastolatką.

W szkole średniej zakochałam się w basiście Adamie Skrzypku. To była moja wielka platoniczna sześcioletnia miłość. Grał w zespole jazzowym. Więc żeby mu zaimponować na szkolnej imprezie zaśpiewałam jakąś piosenkę Krystyny Prońko i balladę jazzową "The Shadow of Your Smile". Wszystko przez tego Skrzypka. Grał z kolegą piosenki Soyki i też zaczęłam je śpiewać. To było wielkie zauroczenie miłosne.

Poza tym w szkole muzycznej nie myślałam o śpiewie. Ale poszłam na wydział wokalny. Decyzja zapadła w ostatniej chwili. Po solowym koncercie skrzypcowym pomyślałam sobie: "To jest to, co ja chcę robić - być solistką". Ale żeby być skrzypkiem solistą, trzeba ćwiczyć - pięć, sześć godzin dziennie. A wokalista nie ćwiczy tak dużo. Oczywiście, jak jest nowa partia, musi się nauczyć. Ale śpiewać po to, żeby nie wyjść z wprawy - nie.

Lalką o ścianę

Miała kilka lat, jak zostawiłam ją na chwilę za kulisami. Potem w domu odegrała całą scenę z trzeciego aktu "Traviaty": "Czy wam znana ta kobieta, co Violetta...", "A czy wiecie, co zrobiła?" "Ach, zamilcz, nie!". I lalką o ścianę. Każdy głos po kolei odśpiewała.

Ale najpierw chciała być tancerką - nogi zdzierała do krwi, tak tańczyła. Moje koleżanki jej tłumaczyły: "Ola, do baletu nie, to ciężki zawód, szybko emerytura". Ale co to dla pięciolatki emerytura!

Była w klasie maturalnej. Wracam z opery, a ona do mnie: "Ćhodź, puszczę ci "Królową Nocy". "Powiesz mi, czy śpiewaczka dobra". Ja słucham, nie znam jej, góry fenomenalne, ale średnica dziwna. Puszczam koleżance. Pyta: "Kto to, bo dobra, dobra!". A Ola mówi: "To ja". Na płytę się nagrała. I dodaje: "Kończę dyplom, idę na śpiew". Trzy tygodnie popracowałyśmy, zrobiłyśmy program, zdała.

Na samym szczycie

Na studia zdałam z pierwszą lokatą. Do dziś nie wierzą, że nie uczyłam się śpiewu, bo to niemożliwe, żeby tak zdać. Przysięgam - żebym tak głos straciła, jak tu siedzę - nigdy wcześniej nie uczyłam się śpiewać! Nie było czasu na to.

Po czterech latach wyjechałam do Hamburga - od razu na sześć lat. Na początku wydawało mi się, że nie dam rady, nie wytrzymam rozłąki z rodziną. Poszłam do prawniczki i mówię, że chcę zerwać kontrakt. A ona do mnie: "Dziecko, spróbuj, taka szansa może się nie powtórzyć. A poza tym straszne kary ci grożą". Zostałam. Ale mnie przerażało to wszystko: obcy język, załatwianie mieszkania, papiery, opera. Po roku dopiero przyjaźnie się ponawiązywały i było już lżej.

Potem przyszły sukcesy - Metropolitan Opera, Covent Garden. Jak to jest? Nie zdaję sobie z tego sprawy, po prostu jestem na scenie, śpiewam. W MET nie było tremy, ale olbrzymia radość - nareszcie jestem w miejscu, o którym marzyłam. Poza tym ta atmosfera, amerykańskie podejście do życia. Wszyscy mówią ci: "Zrelaksuj się, nie myśl o tym, że jesteś w MET, to teatr jak każdy inny". No i dzięki Bogu! Bo inaczej stres byłby straszliwy - to jest przecież ten szczyt, do którego się dąży - trochę jak Hollywood dla aktorów.

W Covent Garden miałam dużo większą tremę. MET trafiło mi się niespodziewanie, a w Londynie miałam trzy kontrakty, zanim zaśpiewałam tam jedną nutę. Obdarzono mnie zaufaniem, a ja byłam w stresie - czy podołam temu wyzwaniu i czy udowodnię, że na to zasłużyłam. Nerwy straszne! Ale tak jest - im dalej, tym trudniej. Zabawne, że największy stres opanował mnie dwa tygodnie temu, przed jubileuszem prof. Sąsiadka w Akademii Muzycznej - czułam się, jakbym znów egzamin zdawała. Okropne!

Na londyński spektakl przyszedł Placido Domingo. Wiedziałam, że tam będzie - uprzedził mnie wcześniej. Na koniec przyszedł za kulisy: bardzo mu się podobało, wziął mój telefon i choć nigdy osobiście nie zadzwonił, to trzy miesiące później jechałam na "Rigoletto" do Parmy z jego polecenia.

Aż w dołku ściska

Na temat śpiewu wciąż dyskutujemy, dzwonimy do siebie, konsultujemy się na Skype'ie. Jeżdżę na jej spektakle, na wszystkie. Na wiele więcej czasu nie wystarcza. Jak człowiek chce dopracować coś do perfekcji, to zawsze czasu mało. Śpiew jest zazdrosny, nawet jak gotuję, to nucę. Ile ja obiadów spaliłam, bo się zastanawiałam, jak tę frazę zaśpiewać!

Kariera Oli? Cały czas czuję zaskoczenie i dumę. I nie mogę w to uwierzyć. Covent Garden? Metropolitan Opera? To są miejsca, które w mojej świadomości są wciąż za barierą, tam, gdzie nie można się dostać, bo za drogo albo paszportu nie dadzą. Ta bariera to pozostałość z czasów, kiedy jeździłam w tournee po Niemczech, a w tamtejszych sklepach nawet płyty nie mogłam sobie kupić. Kosztowała 35 marek, tyle samo, ile dostawałam za jeden występ. Mogłam tę fortunę przywieźć do domu albo kupić parówki, owoce, proszki, pasty do zębów, bo w Polsce nic nie było. Pójść tam do opery? To była niewyobrażalna cena. Dlatego, jak teraz słucham Oli, wciąż do mnie nie dociera, że jestem w Metropolitan. W miejscu, które znałam tylko z telewizji. Aż ściska w dołku. A za pierwszym razem, jak siedziałam tam na widowni, nic nie słyszałam, nic nie widziałam, tylko mi łzy twarz zalewały. Musiałam iść jeszcze raz. Bicie własnego serca zagłuszało wszystko.

Dzisiaj czuję się podwójnie spełniona. Robię to, co kocham, a jeszcze mam córkę, którą uwielbiam i która znalazła się na samym szczycie.

Niczego nie żałuję

We Wrocławiu będę do stycznia. Potem wyjeżdżam: Nowy Jork, Chicago, Neapol; wracam w maju, potem znów w drogę: cztery miesiące w Wiedniu, miesiąc w Monachium. Już mam kontrakt na 2016. Dwa, trzy sezony wprzód - całkiem zaplanowane.

Nie mam nawet chwili, żeby się zastanowić, coś sobie ułożyć. Niby szukam mieszkania, ale tak naprawdę nie mam, kiedy się za to zabrać. Zostawiłam u rodziców walizki i jeżdżę. Nie wiem, gdzie jest moje miejsce. W Polsce, w domu, czuję się jako dziecko na wiecznych wakacjach: mama zawsze zrobi obiad. A potem plotkujemy, kłócimy się, trochę dopingujemy się do uprawiania sportu, chociaż zwykle nic z tego nie wychodzi.

Do mnie wciąż nie dociera, że ja już jestem na tej najwyższej operowej półce. Fani mnie krępują. Ale bez przesady - to nie te czasy, co dawniej. Jedyny wyjątek to futro z norek, jakie dostałam po jednym z występów. Normalnie żyję. Ostatnio wdrapywałam się z walizkami na czwarte piętro - przyjeżdżam z 40 kg bagażu, a okazuje się, że w domu nie ma windy. Potem jeszcze wyszorowałam podłogi, pomyłam okna, wyprałam zasłony i dywany, żeby poczuć, że jest zrobione po mojemu i tego samego dnia po południu poszłam na próbę.

Do tych wynajmowanych mieszkań już się przyzwyczaiłam. Zasypiam w trzy minuty, nic mnie nie budzi, jakbym wszędzie była u siebie. Śpiew to nie praca, ale moje życie - największa przyjemność i pasja. Wypełnia 99 proc. mojego dnia. Mama miała jeszcze rodzinę, dziecko, ja nie skupiam się na niczym innym. Cały czas w głowie jest muzyka.

Czego jeszcze można chcieć od życia? Rodziny. Kariera - oby było tak, jak jest. Moim marzeniem było przez całe życie to, co robię. Siedziałam przed telewizorem, zalewałam się rzewnymi łzami, marzyłam o tym, żeby się tam znaleźć - na scenie Metropolitan Opera. I to mi się spełniło!

***

Jolanta Żmurko - primadonna Opery Wrocławskiej. Absolwentka Wydziału Wokalno-Aktorskiego wrocławskiej Akademii Muzycznej. Zadebiutowała w 1975 r. rolą Olimpii w "Opowieściach Hoffmana". Uważana jest za jedną z najlepszych sopranistek koloraturowych w Polsce. Na koncie ma tysiące spektakli i 65 partii operowych.

Aleksandra Kurzak - najlepsza polska sopranistka. Absolwentka Wydziału Wokalnego wrocławskiej Akademii Muzycznej i Hochschule für Musik und Theater w Hamburgu. Laureatka wielu nagród w międzynarodowych konkursach wokalnych, m.in. l nagrody w Konkursie im. Elise Meyer w Hamburgu. Jako solistka występuje m.in. na scenach Staatsoper w Hamburgu, Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Covent Garden w Londynie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji