Artykuły

Najbardziej chwytliwy temat

Szary papier, sznurek folia. Z tego tworzy scenografię. Aktorzy nie grają, lecz są obecni, a wszystko odbywa się bez słów. Teatr swój robi oszczędny. W żadnym razie ubogi. Dramaturgię budują światło i ciemność, niepokojące dźwięki i przejmująca cisza. LESZEK MĄDZIK od 40 lat ilustruje upływ czasu, przemijanie, odchodzenie. Oswaja śmierć

W Korei Południowej, gdzie notuje się wysoką liczbę samobójstw, urządzane są symulacje pogrzebów. Ludzie w ciemnym pokoju robią rachunek sumienia, potem piszą testamenty, kładą się do trumien i słyszą, jak żegnają ich najbliżsi. Wszystko ma mieć wymiar terapeutyczny, chodzi o to, by "pacjenci" w obliczu utraty życia zaczęli je cenić.

- I już robi się niepokojąco. Bliska mi jest taka sytuacja, podobną zbudowałem w spektaklu "Wędrowne". Na widowni panowała prawie ciemność. Prawie, bo publiczność miała nad sobą snop światła płynący z prześwitu w suficie. W trakcie przedstawienia niewidoczna łopata systematycznie zasypywała ten prześwit, a towarzyszyły temu znane nam z pogrzebów odgłosy ziemi spadającej na wieko trumny. Chodziło o to, by widzowie poczuli się, jakby byli pod spodem, pod tym wiekiem. Wtedy zaczynaliśmy wędrówkę.

Dokąd? Z jaką intencją?

- Jest w nas dziwna potrzeba, nie do końca ją rozumiem, bo i może nie da się jej pojąć, zajrzenia w ten drugi wymiar. Każdy sobie wyobraża po swojemu i według indywidualnych możliwości, czy i jaki ciąg dalszy ma nasze życie. Spektakl prowadziłem z intencją wspólnego zajrzenia pod tę symboliczną darń. Żeby zobaczyć, że tam są jakieś robaczki, inny świat, jakieś życie. Jestem pewien i nie pozwolę sobie zabrać tego przekonania, że nasza wędrówka ma głębszy sens, że ma ciąg dalszy. Ale moje przekonanie nie stanowi argumentu. Konstruuję więc dramaturgię w sposób uniwersalny i sugestywny na tyle, abym nie był odosobniony w swych przeczuciach. Żeby w to, w co ja wierzę, uwierzył ktoś jeszcze. Podobne było przesłanie większości moich przedstawień. W "Bruździe" na przykład już sam tytuł sugeruje, że chodzi o to, by coś przeorać i zajrzeć pod spód.

A w wejściu na pańską wystawę, w progu, natrafia się na sarkofag. Należałoby po nim przejść, bo nie da się zrobić kroku tak długiego, żeby go ominąć. Ale jakoś niezręcznie stąpać po trumnie. I już - że zacytuję pana - robi się niepokojąco.

- Tak. Ludzie się boją i miotają, przeskakują, próbują ominąć grób. A ja nieustannie prowokuję do postawienia tego buta i zmierzenia się z nieuchronnością śmierci. Skłaniam do zaglądania w głąb siebie. I do zaglądania dalej.

Skąd przekonanie, że ma pan prawo obiecywać innym jakieś dalej?

- Kwestia przeczucia. Ciągle przeczuwamy, że istnieje szansa wyjaśnienia tajemnicy o nas samych. Przecież to nie może być przypadek, że istnieje tylko jedna niepowtarzalna linia papilarna na jednej ludzkiej dłoni. Że nie ma jednakowych istot, wrażliwości, talentów, inteligencji, charakterów, toków myślenia. Ten fenomen niepowtarzalności człowieka prowokuje do sądzenia, że nasza obecność na ziemi nie jest pozbawiona głębszego sensu.

Powiedział pan: poświęciłem życie dotykaniu przemijania. Taka tematyka zajmuje na ogół ludzi mocno dojrzałych. Ale czy warto było złożyć młodość i beztroskę w ofierze szykowania siebie i innych na kres życia?

- Sam się zastanawiam i dziwię, dlaczego nagle stałem się rodzajem medium do przekazu takich właśnie treści. Przecież nie było to z mojej strony wykalkulowane. Zwłaszcza że nie jest też modne.

"Pogrzeb trwał dwa dni [...], świece i świece, szarpiące nerwy śpiewy, straszące nerwy dzwony, zawodzenia żebraków, stuk zamykanej trumny, grudki ziemi sypane przez bliskich. Cała tysiącleciami obmyślana inscenizacja, całymi

wiekami obmyślany scenariusz, mający za zadanie podnieść godność śmierci, zmusić do ciągłego o niej myślenia, zastraszyć człowieka śmiercią" - pisał Stanisław Cat-Mac-kiewicz. Po co straszyć śmiercią?

- Nie chciałbym straszyć, nie tędy droga.

Więc którędy? Czy nie dlatego obsesyjnie przerabia pan ten temat, że w dzieciństwie sam się pan wystarczająco wystraszył, niemal nie wychodząc z konduktu?

- Rzeczywiście, gdy mieszkaliśmy z rodzicami na obrzeżach Kielc, mieliśmy specyficzny widok. Kiedy stałem w oknie, po prawej stronie miałem szpital i kostnicę, po lewej cmentarz. Kondukt musiał zawsze przejść pod oknem. Nie miał innej drogi. Od dziewiątej rano aż do zmierzchu szły pogrzeby. Przede mną rozgrywał się właściwie teatr życia i śmierci. Uczestniczyłem w nim, jedząc, chodząc i bawiąc się.

A teraz sam pan go kreuje, zamiast mieć dość.

- Byłoby uproszczeniem sądzić, że naznaczył mnie sam widok zza okna. Chodzi o coś więcej. Moje dzieciństwo upływało w atmosferze lęku i niepewności. Przypadło na lata 50., apogeum stalinizmu. Strach i niewiadoma były wszechobecne. Nie tylko w moim rodzinnym domu i nie tylko w moim życiu. Ale we mnie zostały w postaci piętna, którego nie mogę się pozbyć. Wleczemy za sobą rozmaite echa kolejnych doświadczeń przez całe życie. Może te moje, dziecięce, sprawiły, że tak trudno mi się rozstać z życiem. Nie własnym. Chodzi o żal, że wszystko przemija i już nigdy nie będzie tej sytuacji sprzed godziny i naszego dzisiejszego spotkania, i wczorajszego piątku. Wszystko jest ulotne, a ja nie mogę sobie z tym dać rady. I cokolwiek zaczynam, jakiś projekt czy pomysł, wracam do jednego wątku i przerabiam raz jeszcze wędrówkę w zaświaty. Żywię się tym, bo czuję potem ulgę, ukojenie, uspokojenie.

Upomina pan ludzi, którzy dziś odwracają się od przemijania. Panuje kult młodości, któremu cios zadała jedynie zaduma świata, jaka towarzyszyła umieraniu Jana Pawła II. Ale na co dzień starość jest na indeksie.

- A przecież potrafi być i jest piękna. Nie mówię tego z pozycji mojego dzisiejszego wieku. Już dawno urzekała mnie mądrością, doświadczeniem, spokojem, dystansem do siebie i świata. A faktura twarzy! To niepowtarzalna mapa, przepiękny zapis przeżyć.

Mówi pan o starości sprawnej, godnej i pogodnej. A przecież bywa bolesna, zwyrodniała umysłowo i fizycznie, upokorzona upośledzeniami fizjologii.

- Wiem, obserwuję takie sytuacje. Wtedy nawet najbliżsi potrafią odwracać głowę albo wysłać staruszka do szpitala, żeby tylko mieć spokój. Byłem niedawno w Nowej Gwinei, tam osoby w podeszłym wieku traktuje się z pięknym szacunkiem. Docenia się ich mądrość, doświadczenie, troską otacza spatynowany organizm. My uciekamy od starości i śmierci. Gdy nadchodzi i potem, gdy jest już po wszystkim. Zwykle pozwalamy zająć się wyprawieniem naszego bliskiego w ostatnią drogę firmom pogrzebowym. A te załatwiają za nas i trumnę, i miejsce na cmentarzu, i wieńce, wyręczą nawet w obmyciu i ubraniu zmarłego. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Żegnało się człowieka naprawdę. Dzieci też w tym brały udział. Pamiętam moją babcię w trumnie. Była wiosna. Leżała otulona w bzy. Do dziś mam w oczach jej woskową twarz w tych fioletowych kwiatach. Takie przeżycia i obrazy z przeszłości człowieka kształtują. A ostatnio się od nich odwraca głowę. Zwłaszcza młodszym. Niedawno byłem w jury konkursu na projekt największego muzeum Chopina. Jedna z propozycji zakłada pokazanie śmierci kompozytora. I zaraz podniosły się głosy, że przecież muzeum będą zwiedzać dzieci. Co z tego? Moje

własne pierwsze wspomnienie związane z Chopinem dotyczy jego maski pośmiertnej. Zobaczyłem ją i dopiero poczułem ciekawość, kto pod nią był. Teraz w naszej kulturze wydaje się, że można o człowieku opowiedzieć w taki sposób, jakby w skład życia nie wchodziło jego zakończenie.

W takich Indiach na jednej ulicy życie się zaczyna i kończy. I wszyscy w tym tkwią. I płoną stosy, a dalej leżą poukładane, zawinięte w prześcieradła kolejne ciała przygotowane do kremacji. Tak to zapamiętałem z Delhi.

Jeździ pan ze swoim teatrem po całym świecie. Jak jest odbierany na przykład w Meksyku, gdzie śmierć wywołuje radość, że nieboszczykowi tam, gdzie powędrował, jest już lepiej, a w Święto Zmarłych rodziny biesiadują wesoło przy grobach?

- Dziesięć lat temu zobaczyła moje spektakle brazylijska reżyserka teatralna i wykładowczyni z Sao Paulo. Była zdziwiona. "Dlaczego w taki sposób mówisz o śmierci? Musisz przyjechać do nas" - stwierdziła. Pojechałem. Zobaczyłem pogrzeby i te fiesty na cmentarzach, zacząłem tubylcom zazdrościć, że tak potrafią. Ale mimo wszystko i tam, i w Indiach, i w wielu innych krajach, bez względu na kultury lokalne, udawało mi się skłonić ludzi do głębszej refleksji. Bo przecież chodzi o przyjrzenie się fenomenowi przechodzenia gdzieś dalej. Nie w panice i niekoniecznie tylko w modlitwie.

Zwłaszcza że temat, przyzna pan, jest, za przeproszeniem, chwytliwy.

- Raczej potrzebny. Pamiętam, z jaką niepewnością jechałem do Stanów Zjednoczonych ze spektaklem "Odchodzi". Przewidywałem kłopot, bo wydawało mi się, że w Nowym Jorku ktoś, kto wywleka takie trudne sprawy jak umieranie, musi przepaść. Szczególnie w konfrontacji z całą historią oraz rozmachem teatru eksperymentalnego na Broadwayu, gdzie dzieją się różne cuda, żeby przyciągnąć widza. A tu j akieś ubożuchne sieroty z Polski przyjechały! Tymczasem sala pękała, graliśmy dodatkowe spektakle, "New York Times" publikował przychylne recenzje. Było zainteresowanie, potrzeba zmierzenia się z tym tematem.

Chwytliwym. Mówię tak, bo w dobie epatowania skandalem i sensacją, z czego zwłaszcza Ameryka słynie, nic jednak nie wywołuje większych emocji i pierwotnego uczucia trwogi niż wiadomość o śmierci. Bo, trywializując, czy może być mocniejszy news?

- Nie, nie może.

Do jakiego stopnia oswoił pan śmierć?

- Obracanie się wokół tego tematu wprawia mnie w euforyczny stan radości z cudu życia. I nie jest to ten sam rodzaj uniesienia, jakie towarzyszy np. wygranej na festiwalu. Nie wiem natomiast, czy oswoiłem już wszystko, bo nie umiem sobie wyobrazić, jak reagowałbym, gdyby mi przyszło spędzić noc w kostnicy z zimnym ciałem nieboszczyka.

A na katafalk stale pan zaprasza.

- Zapraszam. Ale ludzie po spektaklu nie wychodzą przygnębieni czy załamani. Widocznie ta moja działalność spełnia jakieś zadanie terapeutyczne. Udaje mi się moich widzów, jak powiedział krytyk, utulić. Mimo że wyzwalam w nich mocne uczucia. Urabianie tej gleby - myślę - ma sens. Czuję się potrzebny i jakąś świadomość swojej wartości mam. O, powiedziałem to głośno.

W dwóch spektaklach, jakie ostatnio widziałam, występuj e pan w różnych rolach. W "Odchodzi" własnoręcznie steruje pan światłem i "gasi" postacie na scenie. W "Bruździe" osobiście przeprowadza bohaterów na tamtą stronę. Czuje się pan demiurgiem?

- Parę razy aż się przeraziłem tej funkcji, bo bywa, że reakcje publiczności są silniejsze, niż pierwotnie były we mnie. Kiedy nagle po spektaklu ktoś mi bardzo mocno ściśnie dłoń albo popatrzy w oczy tak, że nie wiem, co zrobić. A przecież to ja wyzwalam te emocje.

Jak? Trudno pytać o kuchnię takich spektakli, skoro nie da się jej podejrzeć na próbie.

- Nikogo nie wpuszczam na próby, bo nie chcę świadków moich czasem tragicznych pomyłek, kiedy popadam w banał i w ostatniej chwili się opamiętuję. Na tym polega zmaganie się z materią: na balansowaniu między siłą wrażenia a banałem.

A dlaczego scenografia jest tak niezwykle skromna?

- Nie chcę dać się wyręczyć urządzeniom.

Byłoby w tym coś z oszustwa?

- Zaraz ktoś powie, że jest całe pokolenie, które chce z tego typu urządzeń korzystać. Bo jest to przecież w rękach człowieka narzędzie, takie jak mój reflektor. Ale mnie chodzi o coś innego.

Żeby przekaz od żywego człowieka poprzez jego rękę wędrował do widzów w trakcie spektaklu? Czysty przekaz energii?

- Tak.

Czyli jest pan demiurgiem.

- Mocne słowo. Aż tak nieskromny nie jestem.

Adam Hanuszkiewicz, który podobnie jak pan lubi pracować z ludźmi młodymi i sam jest prawie bez wieku, robiąc "Dekameron", postanowił w roli śmierci obsadzić Grażynę Szapołowską. I gdy ta się zdziwiła, wyjaśnił: "Śmierć musi być piękną kobietą, przyjaciółką, która nigdy nie zdradzi i nie zawiedzie". I bez względu na wszystko zrealizuje swój plan.

Czy ma pan swoje wyobrażenie śmierci?

- Raczej nie.

A czy pan się już jej nie boi?

- Boję się. Naprawdę się boję. A najbardziej popadam w trwogę na myśl o śmierci dzieci. To nie do ogarnięcia. Przygotowałem kiedyś spektakl w teatrze lalkowym o śmierci dziecka "Skrzydło anioła". Na widowni byli prawie wyłącznie "osieroceni" rodzice, i nie odrzucili mnie, dziękowali. Dlatego nadal będę miał odwagę robić taki teatr, skoro tacy widzowie mi zawierzyli - że nie kokietuję i nie chcę robić tego na pokaz. Tch trudno byłoby oszukać.

Sporządził pan rodzaj testamentu odnośnie tego, jak zainscenizować pana pochówek?

- Nie konstruowałem w sobie jeszcze takiego pejzażu. Nie mam na razie myśli związanych z własnym kresem. Może to oznaka niedojrzałości, nie wiem.

Interesowało mnie, czy ktoś, kto tak świetnie inscenizuje ostatnią drogę, pozwoliłby na okoliczność tej swojej poprowadzić komuś innemu światło, zadecydować o muzyce...

- Zaskakujące pytanie. Nie wiem... Nie myślałem dotąd w ten sposób. Ale sądzę, że rozegra się to już jednak... poza mnąr

?

- Ludzie się boją i miotają, przeskakują, próbują ominąć grób. A ja nieustannie prowokuję do postawienia tego buta i zmierzenia się z nieuchronnością Śmierci. Skłaniam do zaglądania w głąb siebie. I do zaglądania dalej

***

LESZEK MĄDZIK jest uważany za jednego z najoryginalniejszych polskich twórców teatralnych. W 1968 roku założył przy Katolickim Uniwersytecie Lubelskim działającą do dziś Scenę Plastyczną KUL, nazywaną też Teatrem Obrazu. Krótkie, pozbawione fabuły i tekstu spektakle Sceny Plastycznej działają na wyobraźnię i emocje widzów. Składają się z sekwencji wydobywających się z ciemności obrazów, którymi towarzyszy muzyka tworząca rytm i nastrój.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji