Mizantrop wśród ludzi
BARDZO to niezwykłe przedstawienie. Oglądałem je w warszawskim Teatrze Powszechnym, którego zespół wyjechał właśnie na występy do Paryża. Na scenie paryski salon pani Celimeny. Meble z Desy, stylizowany barek na kółkach. Dwa ogromne kandelabry z jakiejś sali recepcyjnej któregoś pałacu. Ściany wymalowane w na pół abstrakcyjne kompozycje w stylu Witkacego. Alcest w ciemnoszarym garniturze zapinanym na cztery guziki. Filint w zamszowej marynarce, Celimena w porteczkach, Klitander uczesany na beatlesa. Panowie palą gauloise, panie papierosy z ustnikami. Zygmunt Hübner grający tytułową rolę wygląda jak Jean Louis Barrault. Wszyscy mówią prozą. Mówią współczesnym polskim językiem, żargonem warszawskiej kawiarni i salonu. Słuchają "poważnej" muzyki z płyt. Piją koniak i wermut. Nie jesteśmy na pewno w Paryżu z czasów Moliera. Nie jesteśmy w ogóle w Paryżu. Jesteśmy w salonie dzisiejszych polskich intelektualistów lub urzędników. Padają łatwe w odbiorze aluzje do współczesnych obyczajów. Swojskie narzekania na bałagan, na lizusostwo, karierowiczostwo, obmowę i potwarz. Grafoman Oront okazuje się nieudanym epigonem Przybosia. Rozmiłowany w wieku osiemnastym prof. Kott przełożył Moliera tak jak to właśnie w osiemnastym stuleciu czyniono. Nie podmieniał wprawdzie nazwisk i imion na polskie, nie przeinaczył ani na jotę fabuły. Za to odrzucił wiersz, zachował sens poszczególnych fraz, ale, nadał im nowy rytm. Pozmieniał metaforykę, zastąpił niektóre słowa. Użył modnych zwrotów, jak alienacja, frustracja. "Przekrój", ekonomia, środowisko. Zrobił z "Mizantropa" sztukę, o której zawsze będzie wiadomo, że po polsku została napisana w roku 1966. Wystarczy tylko jeszcze napisać tytuł - "Mizantrop 66" i wszystko będzie jasne. Ale czy tu tylko o to chodzi?
Kott miał, na pewno rację przekładając Moliera współczesnym językiem, prozą. Wszelkie stylizacje w nowym przekładzie wierszowanej siedemnastowiecznej sztuki musiałyby okazać się nieznośne. Przede wszystkim nie umiemy dzisiaj rymować. Kiedy Boy tłumaczył Moliera, pisywał sam, całkiem, jak wiadomo, udane wierszyki, a naokoło rymowali wszyscy i wszystko. Teraz piszą białym wierszem i poetycką prozą, tak jak Oront w kottowskim przekładzie. Ba, ale tłumaczenie Kotta nie jest tylko spolszczeniem, jest daleko idącą trawestacją w osiemnastowiecznym stylu. Kpiny z modnej terminologii filozoficznej, z niektórych aspektów stylu bycia, życia i panowania są tam dosłowne i po trosze oczywiste.
I to jest w przedstawieniu zarazem najzabawniejsze i najsłabsze. Najbardziej uproszczone. Gubi się tak ładnie przez samego Moliera w "Mizantropie" wywiedziona teza, że przeciwieństwa najbardziej się przyciągają i najbardziej pasują do siebie. Także i w teatrze. Kostyczny Alcest nie darmo kocha się w płochej Celimenie. Niechże by odziany w perukę i pluderki siedemnastowieczny kawaler rozprawiał na przemian o alienacji i o łaskach u dworu. Skoro już ubraliśmy go w garnitur i kazaliśmy mówić prozą, niech nie demaskuje się od razu, że czyta "Przekrój", niech mówi i myśli, jak bohater Moliera. Niech jednak mówi tylko jego słowami. Może będzie to brzmiało i ostrzej i zabawniej. Tylko że to wszystko nie przyszłoby nam do głowy, gdybyśmy nie zobaczyli i nie usłyszeli takiego właśnie "Mizantropa". Dopiero teraz widać, że Molier rzeczywiście się nie starzeje. Że bije, wszystkich współczesnych, swoich i obcych komediopisarzy. Czy tylko komediopisarzy?
Świeżo malowany "Mizantrop", jeszcze bardziej niż "Don Juan" okazuje się bardzo dzisiejszym i bardzo nietypowym rodzajem dramatu. Śmieszy tak, jak śmieszy Ionesco, Mrożek i Różewicz. I jest zarazem od nich wszystkich o wiele bardziej gorzki. A może po prostu mądrzejszy i dużo bardziej okrutny. Nie jest podszyty wersetami, z Apokalipsy, ani Heideggerem, ani bombą atomową. Nie podważa podstaw świata, nie obnaża i nie demaskuje za wszelką cenę ludzkiej obcości i niezrozumienia. Jest także w dzisiejszym kostiumie elegancki i pełen umiaru. Nie wychodzi poza kanon salonowej grzeczności, salonowej konwersacji. I zamienia ten salon w klatkę, po której chodzą nienawidzące się nawzajem, samolubne zwierzęta.
Oto jedyni przyjaciele Alcesta - mdły Filint konsekwentnie pokazany przez Walczewskiego i cnotliwa Elianta (Anna Seniuk), oboje szukają przecież w gruncie rzeczy tylko własnego szczęścia i trudno mieć do nich za to pretensję. Oto zła, głupia i urocza Alcesta (Chmielewska), zapatrzony w swoją grafomanię, groźny przez stosunki u dworu Oront (Sykutera), starzejąca się intrygantka Arsena (Ewa Lassek). Galeria prawdziwych i współczesnych postaci. Salonowych figur, zwierzaków raniących się bez krwi.
Pomiędzy nimi Mizantrop równie inny i równie niezwykły jak całe to przedstawienie. Ani współczesny beatnik, ani dziewiętnastowieczny rezoner, ani molierowski odludek. Hübner gra człowieka bardzo zwyczajnego, który zbuntował się przeciwko światu, w którym żyje. A właściwie nie przeciwko światu w ogóle, ale przeciwko konwencji. Przeciwko formie. Przeciw obyczajowi. Nie chce zachowywać tak jak się zwykle zachowuje ani mówić tak jak się zwykle mówi. Nie chce żyć jak się żyje. Ale nie ma też żadnych fantastycznych pomysłów. To rzeczywistość dokoła niego nie jest normalna. Denerwuje go każdy objaw tej nienormalności. On chce, żeby wszystko było dobrze, bo tak, teoretycznie - powinno właśnie być. Chce żyć normalnie. Tylko nie bardzo wie jak to zrealizować. Jego marzenia o idylli na łonie natury załamują się bardzo szybko.
Zresztą wiemy, że w wieku osiemnastym zamieniły się i one w solonową błazenadę. Alcest ponosi klęskę. Odchodzi "tam gdzie nie ma ludzi". I zaraz szybko dodaje: "Jeśli jest takie miejsce". Wiadomo, że takiego miejsca nie ma. Że jest tylko życie wśród innych albo śmierć. I w tej ostatniej scenie odwraca się podszewką do góry cała złośliwa i komiczna materia salonowej tragikomedii. Ośmieszona przez Moliera i uwspółcześniona przez Kotta satyra na Dwór i salon, kpina z filozofii zamienionej na modę. Ukryta w kawiarnianej dyskusji prawdziwa tragedia ludzkiego bytowania rozegrać się ma do końca dopiero za kulisami. Jak w dobrze skomponowanej klasycznej sztuce przystało. Tylko, że odchodzący Alcest ukazuje przedtem zupełnie inną twarz. Zmęczoną twarz przedwcześnie postarzałego człowieka, który przez cały czas szukał swojego miejsca na ziemi. A może wybiegający za nim Filint i Elianta ocalą go? Tylko przecież ludzie mogą go uratować.