Mizantrop w anegdocie
Można powiedzieć, że Kottowi udała się zabawa. Z molierowskiego "Mizantropa" - pozostając wiernym pisarzowi, jednocześnie wykorzystując prawa, jakie daje wolny przekład - sporządził salon literacki na Krakowskim Przedmieściu. Było z tego wiele uciechy na premierze, widownia bawiła się znakomicie, bezbłędnie wychwytując wszelkie aluzje i ustrzeloną zwierzynę, autor przekładu załatwił hurtem kilka swoich miłości literackich, a co nieco nawet dostało się sprawom publicznym. Podobną zabawę zrobił przed laty pewien znany satyryk wykupując na premierę swej sztuki w warszawskim teatrze Kameralnym wszystkie miejsca i rozsadzając według własnego klucza zaproszonych gości, oczywiście połączył w pary ludzi, którzy specjalnie za sobą nie przepadali. On jednak zrobił żart, u Kotta zaś cała historia pobrzmiewa raz po raz groźnymi tonami, choć znajdujemy się przecież na komedii. Nie jestem tylko zbyt pewny, czy niewtajemniczona w historię antyszambrów i salonu literackiego publiczność, będzie miała tyle samo uciechy, co zorientowani. No, ale przecie zostaje jeszcze Molier.
Trzeba jednak powiedzieć, ze ten Molier jest i nie ma go jednocześnie. Wbrew mniemaniom, Kott właściwie bardzo niewiele dopisał do Moliera; zachowana została cała intryga i cała fabuła. Wystarczy zajrzeć do "Mizantropa", żeby się o tym przekonać. Prozatorskie tłumaczenie skompresowało jednak tekst, nadało mu ostrości i dobitności. Ale oto ulotniła się przy okazji i poezja; wysterylizowany z niej "Mizantrop" okazał się dość płaską właściwie sztuką rodzajową, trochę także kabaretem piwnicznym. A przecież "Mizantrop" należy do pereł molierowskiej twórczości, jest w pisarstwie Moliera tym, czym ,,Hamlet" w dziele Szekspira. Tłumacz dokonał z konieczności nie tylko kompresji tekstu, ale sprawił, ze i nieporównywalnie bogatsi bohaterowie sztuki, choćby Celimena, zostali zarysowani jakby nie ręką dramaturga, lecz tekściarza od skeczów.
I konsekwencje tej sytuacji są łatwo zauważalne na widowni. Zabawa trwa, gdy unoszą ją anegdoty i tionkije aluzje, gdy jednak ich nie staje i zostajemy tylko przy intrydze akcji, zaczyna się robić dość nudno. Pełnospektaklowy kabaret trochę się nie sprawdza. Właściwie chciałem znacznie lepiej o tym pisać, przede wszystkim o błyskotliwej finfie Jana Kotta, ale co chwila ciągnie mnie za poły Molier, o którego bądź co bądź sztukę chodzi.
Jak się więc wyżej powiedziało, zabawa jednak była nie najgorsza. Teatr ją przykroił tak, jak tego wymagał tekst zaserwowany przez tłumacza. Przede wszystkim więc przybrano aktorów w kostiumy współczesne, akcje przeniesiono do współczesnego salonu z magnetofonem, z którego taśmy spływała do pokoju kociakowatej Celimeny podniosła klasyka, punktując z nieodpartą ostrością snobizm tego saloniku; w tym saloniku zaś spotkali się bitlesi, grafomani, cynicy, intelektualiści, piękne dziewczyny i cioty rewolucji.
Reżyser spektaklu, Zygmunt Hübner, wybrał dobry styl przedstawienia, nadał mu klimat, powiedziałbym, Buster Keatonowskiego persyftażu. Tylko tak ustawiona historia mogła się powieść, jakiekolwiek bowiem zadęcia stałyby się nie do zniesienia, Mamy przecież do czynienia z komedią, której pierwotny tytuł brzmiał: "Mizantrop czyli żółciowy kochanek". Na tej linii, jak powiedziałem, Buster Keatonowskiego persyflażu ustawił się przede wszystkim tytułowy bohater przedstawienia czyli tenże Zygmunt Hübner, który spektakl wyreżyserował i zagrał w nim główną rolę. Hübner, trzeba powiedzieć pasuje do tego modelu znakomicie i dyspozycjami psychofizycznymi, i maską twarzy, i - rzekłbym - formatem intelektualnym. Właściwie, potrzeba było jeszcze tylko jednej iskierki, któraby dała więcej światła "od środka", by uznać rolę Hübnera za wzorową.
Po Celimenę teatr sięgnął aż do szkoły aktorskiej, widać reżyser zamarzył sobie, autentyczną dwudziestolatkę, obdarzoną urokami naiwności. Krystyna Chmielewska była w tej roli naiwną i piękną Celimeną, dzielnie zmierzyła się z tą rolą, ale tęskniliśmy za aktorką doświadczoną, która umiałaby owe naiwne uroki pożenić z bardziej wyrafinowaną kobiecą chytrością i rozumem. Rola tej Kottowsko-Molierowskiej Celimeny pasuje np. jak ulał do Elżbiety Czyżewskiej.
Marek Walczewski stworzył w miarę cynicznego, błyskotliwego i inteligentnego Filinta. To wielkiego uroku aktor. Ewa Lassek wcieliła się w Arsenę, obłudną, parytańską, ale wartą jeszcze grzechu, czego nie zechciał docenić Alcest. Janusz Sykutera był dobry w roli pochlebcy grafomana Oronta, Kazimierz Witkiewicz zaś jak zwykle niezawodny był zabawnym Akastem. Anna Seniuk miała nieduży tekst, ale pięknie na scenie wyglądała, Henryk Błażejczyk zaś ładnie i bez szarży zagrał bitelsowego Klitandra. Całe przedstawianie stało na dobrym, wyrównanym aktorsko poziomie.
No i jesteśmy przy scenografii Lindii Minticz i Jerzego Skarżyńskiego. Sztuka jak dla nich napisana. Nie wiem, czy to przedstawienie wyszłoby tak jak wyszło, gdyby kto inny robił scenografię. Skarzyńscy stworzyli dekoracje i kostiumy dużego smaku i dużej zabawy. Te kandelabry, peniuary, leżanki wybijane materią, niczym z burbońskiego salonu, te ubranka podstarzałych gogusiów mają i, że tak powiem, obiektywne walory artystyczne i klimat przewrotnej gry. Pogratulować roboty.
Kończąc to sprawozdanie, chciałbym odnotować fakt widocznego krzepnięcia artystycznego Teatru Starego. Do tego wniosku prowadzi spokojna analiza bieżącego sezonu. Nic przyjemniejszego dla krakowskiej publiczności teatralnej.