Artykuły

Goethe i Teatr Polski

PIERWSZE premiery i pierwsze niepowodzenia. Na czołowej scenie kraju - "Egmont" Goethego. Długie i smutne przedstawienie. Nie wywołując wzruszenia i oddźwiękupłyną ze sce­ny słowa tekstu, zmieniają się sy­tuacje i obrazy. Dlaczego? Prze­cież bliskie są nam zawsze pory­wy wolnościowe udręczonych lu­dów, cenimy szlachetność, wiel­kość bohaterów, buntownicze zry­wy przeciw tyranii. Czyżby nie wytrzymała próby czasu konstru­kcja tragedii, czy też w potoku słów i racji niezbyt klarownie ry­suje się sylwetka tytułowego bohatera, jedynego łącznika między scenami sztuki?

Teatr Polski chciał zapewne wpisać na swe konto zasługę wprowadzenia tej tragedii na warszawskie sceny. Niech mu to su­miennie policzą historycy i kroni­karze. Na pewno zresztą cenić trzeba próby scenicznej realizacji ar­cydzieł literatury światowej, tek­stów, które nie tracą przecież swej ogólnoludzkiej wymowy. O sukcesie artystycznym tym razem nie może być mowy, po prostu dlatego, że wystawieniu tragedii nie towarzyszyła jasna przewodnia idea. Teatr i reżyser złożyli wyraźne dowody szacunku wobec twórczości Goethego - mistrza nie należy interpretować, nie wolno nic zmieniać, nic ująć. Zapomnia­no o słowach Nicolla: "Gothe był na pewno jednym z największych pisarzy swego wieku i na pewno nie należał do największych dramatopisarzy... W jego sztukach rządzą idee, a miejsce akcji zaj­mują dysputy filozoficzne. Praw­dziwa wyższość dramaturga gubi się w romantycznym subiektywiz­mie jego sztuki". Nie chcąc być posądzonym o naśladownictwo nie skorzystano także z koncepcji Leona Schillera, który bohaterem "Egmonta" chciał uczynić lud, a w materiale tragedii widział oka­zję do stworzenia barwnego, pul­sującego życiem widowiska.

Co pozostało? Oczywiście boha­ter romantyczny, Egmont, książę Gawru. Dzieje jego życia, historia jego niezawisłego wyboru własne­go postępowania, rachunek życia, który przyszło mu zapłacić.

Dziwna to postać - Egmont. W historii nie tylko nie odegrał tak znacznej roli, jaką przypisał mu Goethe, ale także różnił się zna­cznie od swego wizerunku lite­rackiego. W tekście tragedii pre­zentuje się inaczej, niż można osądzić po jego postępkach, spo­sobie życia, cechach charakteru. Mówi o sobie: "Ów Egmont to markotny, sztywny, oziębły człek... Ów Egmont jest udręczony, źle zrozumiany, uwikłany, mimo że ludzie mają go za szczęśliwego i wesołego...Ów Egmont pracuje i trudzi się najczęściej bez celu, nieraz bez pożytku...". A przecież ów Egmont ma być ostatnią nadzieją udręczonego narodu, ma być nosicielem idei wolności, jedynym, który postępuje odważnie i szlachetnie, w pełni zasługując na miano flamandzkiego bohatera narodowego i bohatera romantycznej tragedii. I wreszcie Egmont, jakiego poznajemy na scenie - człowiek ambitny pewny swoich racji, jednocześnie człowiek nierozważny, trochę lekkoduch i szaławiła, o cechach charakteru bardzo ludzkich, ale przecież nie niezwykłych.

Czy można powtórzyć za Fryderykiem Schillerem: "Nie, dobry hrabio Egmoncie! Wszystko na swoim miejscu... Skoro zatroszczenie się o własny ratunek jest dla Was uciążliwe, to dobrze Wam tak, jeśli pętla zaciska się nad Wami. Nie przywykliśmy darowywać naszej litości". Jeżeli jednak postępowanie bohatera tragedii nie wywoła naszej aprobaty, cóż wtedy zostanie?

Rysunek postaci Egmonta zawie­ra w sobie rzeczywiście wiele srzeczności. Możemy jednak po­dziwiać jego zdecydowanie w mo­mentach krytycznych, prawdziwa szlachetność i wielkoduszność, od­wagę z jaką przyjmuje śmierć ten człowiek, który tak ukochał życie, potrafiąc w pełni z jego dobrodziejstw korzystać, w porównaniu z nim w tej tragedii wszy­scy pozostają mali - nawet inny, równie prawdziwy bohater ludu - Wilhelm Orański.

Historyczna prawda tej tragedii uderza akcentami wielkości. Syl­wetka Egmonta wyrasta przecież na tle czasów, którymi rządziła przemoc i tyrania. Despotyzm władców, ich podstępność odbija­ły się na losach ciemiężonych lu­dów, uciskanych i prześladowa­nych jednostek. Jeżeli tyranii mógł się ktoś przeciwstawić - to tylko ten, który zdecydowany był na wszystko, który nie znał uczu­cia bojaźni. Takim niewątpliwie był Egmont.

W WARSZAWSKIM przedstawie­niu Egmonta zagrał STANI­SŁAW JASIUKIEWICZ. W pierw­szych scenach niezwykle oszczęd­ny, skupiony, daleki od sylwet­ki bohatera romantycznego, raczej racjonalista niż marzyciel, prze­mienił się dość szybko w bohate­ra rozwichrzonego, skupienie za­stępuje krzykiem. Nie przekony­wał w scenach lirycznych, bar­dziej wtedy, gdy miał wykazać swe zdecydowanie i nieprzejed­nanie. Jasiukiewiczowi nie udało się stworzyć przekonującego wizerunku tytułowej postaci, razi u tego aktora dziwna maniera podawania tekstu. Nie jest zresztą to przedstawienie koncertem gry aktorskiej, chyba wprost przeciwnie. Nie zdecydowana koncepcja reżyserska ujemnie odbiła się także i na aktorach. Kogo można wyróznić?

Na pewno EUGENIĘ HERMAN w roli Małgorzaty Parmeńskiej. Jeżeli wolno w odnie­sieniu do aktorów pierwszej sceny używać takich określeń, to trzeba zaznaczyć, że w odróżnieniu od innych Eugenia Herman ze zro­zumieniem i przekonaniem mówi­ła swój tekst. W niewielkim epi­zodzie wystąpił CZESŁAW WOŁŁEJKO, i tu od razu można było zauważyć kunszt aktorski. Równie epizodyczną rolę powierzono ZO­FII MAŁYNICZ. Roli Klaruni, ko­chanki Egmonta nie udźwignęła BOŻENA BIERNACKA.

Interesująca scenografia i pięk­ne kostiumy OTTONA AXERA, spektakl reżyserował ZYGMUNT HÜBNER.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji