Artykuły

(Prawie) pełny sukces premiery "La Traviaty"

"La Traviata" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Pisze Paweł Franczak w Polsce Kurierze Lubelskim.

Po ostatnim akcie sobotniej premiery "La Traviaty" dołączyłem do pozostałych widzów w kilkuminutowych owacjach na stojąco. Bo w ogólnym rozliczeniu spektakl okazał się sukcesem. Tyle że obdzielanie brawami wszystkich wykonawców po równo, byłoby nie na miejscu. Dlatego jednym biłem brawo bez opamiętania, ale przy innych ograniczałem się jedynie do kilku grzecznościowych klaśnięć.

Na głośny aplauz zasłużyła z pewnością Izabela Stronias - twórca trzystu kostiumów do opery. Stronias głównych bohaterów odziała w typowe dla epoki stroje, tylko tancerze ubrani byli w foliowo-lateksowe kostiumy rodem z cyberpunka, co komponowało się zaskakująco dobrze. Największe wrażenie robiła oczywiście główna bohaterka w zamaszystych, balowych sukniach.

Kiedy kłaniała się choreograf Joanna Niesobska, biłem brawo równie mocno. Może pierwsze sceny I aktu z rockandrollowo-dyskotekowym tańcem nie wzbudzały zachwytu, ale już taniec Cyganek jak najbardziej.

Przy ukłonach reżysera i scenografa Waldemara Zawodzińskiego miałem mieszane uczucia. Bić czy nie bić (brawa, naturalnie, nie Zawodzińskiego)? Z jednej strony do reżyserii nie sposób było się przyczepić - wartka akcja, ciekawie pomyślane sceny zbiorowe - to wszystko zasługiwało na uznanie. Ale scenografia? Mlecznobiałe, surowe elementy wystroju miały zapewne zrównoważyć barwne kostiumy aktorów i skupić uwagę widza na akcji, ale trzy godziny patrzenia na meble kupione chyba w Ikei mogło znużyć.

Gorliwie oklaskiwałem za to orkiestrę i dyrygenta Jacka Bonieckiego. Dyrygent doskonale budował dramaturgię, płynnie prowadził frazę, żelazną ręką trzymał tempo. Szkoda jedynie, że nie dorównywało mu nagłośnienie sali.

Tylko raz nie miałem ochoty wiwatować razem z widownią. Mimo że cztery tysiące ludzi w sali Globus wiwatowało na cześć Tomasza Janczaka - Alfreda Germont. Janczak kompletnie nie przekonał mnie do swojej roli. Mimo usilnych prób nie mogłem zobaczyć w nim namiętnego młodego kochanka, bo ani go nie zagrał, ani nie zaśpiewał. O ile w późniejszych aktach jakoś sobie radził z materiałem muzycznym, o tyle np. w "Sempre libera" wypadł bardzo blado - głos miał chwiejny i niezbyt dźwięczny. A przez całą operę jego "messa di voce" (technika stopniowego ściszania i podgłaśniania śpiewu) nie przypadło mi kompletnie do gustu.

O wiele lepszą formę zaprezentował wspaniały jako ojciec Alfreda Zbigniew Macias. Dystyngowany, z nienaganną techniką, pokazał wielką klasę.

Ale bezapelacyjną gwiazdą wieczoru była Joanna Woś - sceniczna Violetta Valery. Nie dość, że grała jak natchniona, pokazując cały wachlarz emocji, nie dość, że wyglądała olśniewająco w scenach balowych i budziła współczucie w ostatnim, dramatycznym akcie, to śpiewała jak anioł. Cudowna barwa głosu, łatwość, z jaką wchodziła w najwyższe rejestry i piękne piannissima, dbałość o dykcję, idealna technika bel canto i sceniczna charyzma: oto prima donna światowej klasy.

I jeszcze jedno. Przed premierą w hali Globus niektórzy mówili, że opera w Lublinie to trochę jak rzucanie pereł przed wieprze, że to nie czas i miejsce, bo widownia nie dorosła itp. Ale kilka tysięcy uradowanych operą lublinian zdaje się wskazywać na co innego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji