Artykuły

Megawidowisko "Traviata"

"La Traviata" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze Muzycznym w Lublinie. Pisze Dorota Gonet w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Wielka "Traviata" za nami. W sobotni wieczór lublinianie mogli poczuć się jak obywatele europejskich metropolii, dla których megawidowiska są jedną z wielu form prezentacji sztuki. Jak bańka mydlana prysły obawy o to, czy warto robić takie rzeczy w Lublinie.

Czterotysięczna publiczność hali "Globus" najlepiej świadczy o zapotrzebowaniu na tego typu wydarzenia. Teatr Muzyczny w Lublinie odważnie wskazał kierunek, w jakim warto podążać, jeśli ma się ambicje większe niż dreptanie w kółko utartymi ścieżkami.

Z wielką subtelnością ale i ogromnym rozmachem reżyser widowiska Waldemar Zawodziński nakreślił obraz kobiety będącej przedmiotem pożądania wszystkich, którzy na nią patrzyli, a która tuż przed śmiercią poznaje smak prawdziwej miłości. Ekskluzywna kurtyzana, jaką przez całe życie była Violetta, w scenie odejścia zmienia się w istotę czystą jak łza, a wszystko dzieje się na oczach widza, który ma wrażenie, że to wszystko dzieje się naprawdę.

Po obu stronach ogromnej sceny zawieszono telebimy, dzięki którym widzowie mogli z dowolnego miejsca hali widzieć każdy szczegół, śledząc jednocześnie przebieg akcji. Na telebimach wyświetlano tekst w języku polskim (opera wykonana była we włoskim oryginale), niestety, litery nie były zbyt czytelne, szczególnie dla widzów z dalszych miejsc.

Oprócz wspomnianych ambicji potrzebne są pieniądze. Premiera "Traviaty" kosztowała sporo, ale znaleźli się sponsorzy, dzięki którym realizacja doszła do skutku. Inicjatywę wsparło miasto i media, które od kilku miesięcy informowały o kolejnych etapach przygotowań. Mieszkańcom Lublina zaoferowano bilety po całkiem przyzwoitych cenach (najtańsze - 30 zł, najdroższe - 100 zł).

Rozkwit piękna przed końcem wszystkiego

Produkt, który chce się sprzeda, powinien być jakości najwyższej. Boleśnie przekonał się o tym sam Verdi, gdy na dzień przed premierą "Traviaty" w weneckim Teatro La Fenice w marcu 1853 roku otrzymał anonim, którego autor przepowiadał klęskę opery z uwagi na obsadę. Konkretnie chodziło o odtwórczynię głównej roli - Fanny Salvini Donatelli. Reżyser Waldemar Zawodziński mógł przed premierą spać spokojnie: w jego realizacji partię Violetty śpiewała Joanna Woś. Obdarzona wymarzonymi do tej roli warunkami zewnętrznymi - "wysoka i szczupła ponad miarę" jak chciał Alexander Dumas w "Damie kameliowej", piękna rodzajem urody, który magnetyzuje zarówno mężczyzn jak i kobiety, stworzyła przejmujący portret psychologiczny swojej bohaterki. Violetta uśmiecha się dwa razy - w akcie I i w ostatnim. Wszystko co dzieje się z mimiką artystki pomiędzy tymi bardzo różnymi zresztą uśmiechami jest odbiciem powolnego acz nieuchronnego procesu odchodzenia.

Joanna Woś śpiewa przepięknie, używając bogatych środków wokalnych dla ukazania wewnętrznej przemiany Violetty. W pierwszym akcie jest istotą beztroską i kiedy śpiewa zaintonowany przez Alfreda (Tomasz Janczak) toast "Libiamo", w jej głosie pulsują wesołe iskierki, a koloratura służy podkreśleniu zmysłowości.

W akcie drugim, kiedy zarysowują się cierpienia kochanków, partia sopranu jest delikatna i liryczna. Kantylena staje się środkiem bardziej dramatyzującym akcję, która w akcie trzecim przybiera rozmiary tragedii. Ostatnie sceny Joanna Woś śpiewa głosem najpiękniejszym. Jest to jednak piękno rozkwitające na chwilę przed końcem wszystkiego. Wybuch euforii w głosie Violetty jest przejmujący, bo po nim następuje tylko cisza. Światła gasną.

Cały zamysł reżysera polegał właśnie na tym, by pokazać piękno na chwilę przed śmiercią. Efektem współpracy reżysera z kostiumolożką Izabelą Stronias i choreografką Janiną Niesobską jest znakomite budowanie kulminacji. Pierwsza pojawia się już na początku, kiedy roztańczeni uczestnicy balu u Violetty niezauważalnie zastygają w swoich pozach wraz z pierwszymi dźwiękami arii "E strano!..". W tej inscenizacji sceny tańców służą jedynie chwilowemu odprężeniu widza; prawdziwie ważne dla akcji są drobne gesty, sposób stawiania kroków, ich tempo, rytm i siła. Bardzo ważne są owe zastygnięcia w ruchu: służąca Annina (Agnieszka Piekaroś-Padzińska) oparta o wieko fortepianu jako niemy świadek sceny dialogu Violetty z ojcem Alfreda (Zbigniew Macias); naga dziewczyna zastygająca w drugiej odsłonie drugiego aktu - przypominająca, że akcja toczy się w środowisku prostytutek i dający do myślenia, czy ciało jest istotnie najważniejsze, skoro niebawem umrze.

Joannie Woś partnerował Tomasz Janczak. Była to jedna z najlepszych kreacji tego aktora, zagrana i zaśpiewana bardzo przejmująco i szczerze. Zarówno głosem jak i ruchem zbudował niezwykle autentyczną postać nieszczęśliwie zakochanego młodzieńca, a duety obojga były jednymi z najpiękniejszych fragmentów opery. Dobrze wypadli również Zbigniew Macias w roli ojca Alfreda i Grzegorz Szostak jako doktor Grenvil. Jak zwykle dużą przyjemność sprawiło słuchanie głosu Elżbiety Kaczmarzyk - Janczak, która wcieliła się w rolę przyjaciółki Violetty - Flory.

Grają stroje, scenografia i światła

Scena składała się z kilku kondygnacji połączonych schodami. W zależności od rodzaju światła schody zmieniały swoje przeznaczenie: były przedłużeniem przestrzeni, albo ją ograniczały. Sprzętów niewiele, ale żaden nie był przypadkowy. Nawiązaniem do zwyczajów głównej bohaterki powieści były czerwone płatki kwiatów, jakimi obsypują Violettę jej przyjaciółki (dziewczyna pojawiała się co wieczór w operze lub teatrze z nieodłącznym bukietem kamelii, które w ostatnich pięciu dniach miesiąca musiały mieć kolor czerwony). Karykaturą tej sceny będzie późniejszy deszcz banknotów rzuconych Violetcie w twarz przez oszalałego z bólu Alfreda.

O strojach do "Traviaty" było głośno jeszcze przed premierą. Rzeczywiście robią wrażenie, bo są nie tylko bajecznie piękne, bardzo oryginalne, w najlepszym gatunku, ale też wnoszą wiele w ogólną koncepcję spektaklu, polegającą na umiejętnym łączeniu współczesności z tradycją. Kostiumy pomagają widzowi orientować się, kto kim jest. Dlatego rewelacyjny wydaje się pomysł ubrania Georgesa Germonta, ojca Alfreda, w uniform typowego współczesnego mężczyzny: rozpięta jesionka, pod nią garnitur i krawat - symbol dostatku ale i pewnej niedostępności w scenie z ubraną "po domowemu" Violettą.

Prawdziwej magii dokonują światła. To dzięki nim wszystko nabiera nie tylko barwy - żółtej, pomarańczowej, fioletowej czy błękitnej, ale również pewnego rodzaju realności w świecie stworzonym wyobraźnią.

Muzyka "Traviaty" należy do najbardziej wdzięcznych przykładów tego gatunku. Najważniejsze są tu oczywiście głosy śpiewaków i ich arie, ale godne uwagi są także fragmenty orkiestrowe. "Traviata" określana jest jako opera kameralna nie tylko ze względu na charakter traktowania postaci i prowadzenia akcji, ale również dlatego, że Verdi umieścił w partyturze jedynie dwie sceny zbiorowe, uwertura ma charakter lirycznego wstępu, a w całej partii orkiestry sporo jest fragmentów niezwykle subtelnych. Wszystko po to, by uwypuklić wewnętrzne przeżycia bohaterów.

Orkiestra Teatru Muzycznego, wzbogacona na premierowy wieczór o doangażowanych muzyków, prezentowała się i brzmiała pod batutą Jacka Bonieckiego imponująco. Wysokiej klasy nagłośnienie dawało wrażenie przestrzenności dźwięku, a proporcje wyważone były świetnie - brawo!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji