Artykuły

Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora. Dzień pierwszy

Sztuka mierzona zmęczeniem pośladków? Dlaczego nie! - o pierwszym dniu Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Trudno odnaleźć jakikolwiek klucz, dzięki któremu udałoby się odczytać zamysł twórców tegorocznej, już czterdziestej drugiej edycji OFTJA. Kilkakrotnie wydawało się, że pewne zależności można wyśledzić, czy przeprowadzić - jednak chyba takie dumanie to stracony czas. Różnorodność wybranych tekstów, środków wyrazu, estetyk i technik wykonawczych wielokrotnie zaskoczyła publiczność pierwszego dnia festiwalu. Kluczem doboru przedstawień powinna być przede wszystkim ich jakość - głównie jakość gry aktorskiej. Z tą akurat bywało różnie.

Siedem przedstawień (z czego dwa poza konkursem) prezentowanych w ciągu jednego dnia i ułożonych tak, by można było je zobaczyć, to testowanie granicy odporności widza. Sztuka mierzona zmęczeniem pośladków? Dlaczego nie!

Festiwal rozpoczął się potężnym kopniakiem energii, rytmu, wyrazistości i ekspresji scenicznej. Dużą Scenę wrocławskiej PWST opanowała Milena Gauer w monodramie na podstawie utworu Elfride Jelinek, "Jackie. Śmierć i księżniczka". To raczej projekcja, fantazja na motywach biograficznych - nie zaś inscenizowana biografia. Propozycją Jelinek (a wraz z nią Gauer i Weroniki Szczawińskiej, reżyserki spektaklu) jest sprowadzenie Jacqueline Kennedy do trendsetterki stylu życia, amerykańskiej kobiety idealnej, de facto nieistniejącego fantazmatu. Zatracając się w funkcjonowaniu (zamiast, po prostu, w życiu), w spełnianiu roli wieszaka na znakomicie skrojone ubranie, Jackie w pewnym momencie dzieli się z widzami autorefleksją - "Jackie nie żyje".

W tym obrazie kobiety nieumarłej, odrąbanej od prawdziwego życia toporem high-life'u, Milena Gauer prowadzi rolę First Lady (czy raczej First Zombie) perfekcyjnie. Każdy jej gest konsekwentnie wypływa z roli, jest jednocześnie wypracowany i świeży. Te dwa wzajemnie się uzupełniające walory sprawiają, że sylwetka Jackie, choć odrealniona i wyraźnie skomponowana, metaforyczna, nie wzięta z życia, jest wiarygodna i przekonywająca. Przekaz energii ze sceny ku widowni, jak i połączenie drobnych elementów improwizowanych z precyzyjnie skonstruowanym szkieletem roli, składają się na żywy, pulsujący komunikat sceniczny.

Energii i siły wyrazu kompletnie nieomal pozbawiony został Marek Żerański w przedstawieniu "Morfina 0,05". Opowieść sceniczna ma przede wszystkim błędy reżyserskie: liczne tautologie powodujące rosnące znużenie, zużytą formę teatralną (spektakl jest nasycony realizmem, przełamywanym tylko niekiedy przez skrót, umowność, sygnał). Proza Bułhakowa, na podstawie której powstał spektakl, nie należy do najwybitniejszych osiągnięć rosyjskiego mistrza. Ten konglomerat niedoskonałości złożył się na niespójne, nużące przedstawienie, które, mimo ogromnego wysiłku Żerańskiego, nie potrafi zainteresować, przykuć uwagi widza. "Morfina" przypomina spektakl utrzymany w konwencji "teatru profilaktycznego", produkującego spektakle, których celem jest objazd szkół i przekonywanie gimnazjalistów, że narkotyki są złe.

Po kolejnym spektaklu, "Stracone: 5: Łaknąć" w wykonaniu Jakuba Firewicza, ktoś wygłosił na foyer uwagę: "czy w porządnym przedstawieniu na podstawie Sary Kane aktor może się rozbierać i tarzać w błocie?". Otóż zapewne może, nawet jeśli weźmie się pod uwagę, że tekst, który padał ze sceny nie był autorstwa Kane. Tekst zresztą był najsłabszym punktem spektaklu - zbudowany zbyt prosto, by z tej prostoty uczynić walor, jednocześnie z aspiracjami ku poetyckim formom dramaturgii jaźni - bez warunków jednak, by te aspiracje urzeczywistnić.

Głównym tematem spektaklu jest samotność - taka, która dotyka człowieka chorego, pozostawionego samemu sobie, czy opuszczonemu przez partnera. Samotność prowadzi do podważenia wszelkich stałych, włącznie z poczuciem przynależności do płci. Prosta scenografia przedstawienia (łóżko szpitalne i metrowej wysokości wzniesienie z tyłu sceny) funkcjonuje na zasadzie odniesień, ma budować skojarzenia. Łóżko sygnalizuje nie tylko szpital, ale i niegdysiejszą przestrzeń intymnych zbliżeń, może i dom, własny kąt. Wzniesienie może przypominać barierę (nie) do pokonania, ołtarz ofiarny, stół w nocnym klubie. Firewicz wszystkie te odniesienia swą grą sygnalizuje, nie opowiadając się ostatecznie za żadną.

Przedstawienie rozpada się na dwie części: pierwsza z nich, skupiona wokół łóżka, jest nieco słabsza, bardziej monotonna (choć trudno pozbyć się z pamięci obrazu "centaura" - człowieka "zrośniętego" z łóżkiem, ciągnącego je przez szerokość sceny). Druga część, podczas której aktor obnaża konstrukcję zasłaniającą dotąd tył sceny, symuluje kopulację w kopcu piachu, przejmująco wykonuje rosyjską pieśń o zachodzącym słońcu, by wreszcie siebie samego złożyć na ołtarzu, ma przez siłę wyrazu Firewicza moc obrzędu, jest w jakiś sposób ostateczna, intensywna, krańcowa.

Przeczyło temu tropowi ciało aktora: nagi mężczyzna, stając twarzą w twarz z widzem, okrywał się tkaniną zaścielającą ołtarz. Nagie ciało ofiary ma najsilniejszą wymowę wtedy, gdy w swej bezbronności wystawione zostaje do kontemplacji. Nawet bez tego elementu wizualnego interpretacja finału w kategoriach obrządku jest do przyjęcia. Brakuje jej jednak silnego przypieczętowania w warstwie obrazowej.

Nieciągłej tożsamości płciowej dotyczył również "Heliogabal" w wykonaniu Józefa Markockiego, aktora Teatru Formy. Problemem, czy niedoskonałością tego mimodramu (monodramu mimicznego) były - paradoksalnie - nieczystości formalne. Precyzja drobiazgu, tak istotna w pracy mima, nie zawsze się tu pojawiała. Treść natomiast wydawała się momentami za prosta, zbyt przewidywalna. Dotyczyła wielokrotnych prób do największej roli w życiu bohatera - roli kochanka, narzeczonego, męża. Niedoskonałość kolejnych symulacji "oświadczyn" pogrążała bohatera w smutku - by wreszcie skłonić go do rezygnacji z ręki wybranki serca i do podróży. Efektem wędrówki stało się spotkanie z drzewem (centralnym elementem scenografii, uplecionym ze sznurków i tkanin), dla i wobec którego bohater rozpoczynał szamański taniec. Wreszcie drzewo i postać stopiły się w jedno i w ekstatycznym tańcu opadły z sił (może umarły?).

Piękny, intensywnie czerwony centralny element scenografii, był właściwie zupełnie nieogrywany do momentu ubrania go na nagie ciało aktora. Był w tym jakiś fałsz i niedopracowanie. Uroda ruchu scenicznego, intensywna ekspresja twarzy aktora i swoboda w traktowaniu własnego ciała na scenie zbudowały pozytywny przekaz całego spektaklu. Tym mocniejszy - i tym mniej oczekiwany - jest wydźwięk finału spektaklu. I choć na pokazie festiwalowym aktor miał najwyraźniej problemy techniczne z opanowaniem kostiumu, cały spektakl, po dopracowaniu, ma szansę stać się cenną wypowiedzią artystyczną.

"Traumnovelle", kończące cykl prezentacji konkursowych, to zwierzenie lekarza, który w swoim małżeństwie męczy się i nie potrafi znaleźć dla siebie miejsca. Traci poczucie sensu swojej pracy, próbuje skanalizować swoje frustracje w rozwiązłym życiu erotycznym Cała jego wypowiedź skierowana jest do nieobecnej na scenie żony. Albert Osik w logiczny sposób łączy w swej roli elementy realizmu psychologicznego i bardziej formalnej gry. Mocnym wsparciem jest dla niego precyzyjnie ustawione światło. Wydobywa ono z pustej sceny różne przestrzenie, eksponuje tylko fragment ciała aktora, pozwala odróżnić narrację współczesną od reminiscencji z przeszłości.

Cały monodram jest trochę rozbity przez nieobecność na scenie postaci żony, za którą kwestie dopowiada jej mąż. Jednak jeśli zgodzimy się na tę konwencję, przyjmiemy również przedstawienie jako całość. Łatwiej wtedy będzie dostrzec zręczność i sprawność sceniczną oraz warsztat aktorski Osika, docenić płynne i wyraźnie zaznaczane zmiany stanów emocjonalnych i świetną współpracę z reżyserem.

***

Marta Andrzejczyk, laureatka konkursu "Sam na scenie" (Słupsk 2008) w swym "Letnim małżeństwie" opowiada historię opartą ponoć na autentycznych wydarzeniach. Zamążpójście kobiety z niezamożnej, prostej rodziny z mężczyzną o nieco wyższym rodowodzie i statusie społecznym zostało w spektaklu ukazane jako powód do pretensji i nieustannych przykrości ze strony teściowej. Po siedmiu (siedem jest w ogóle istotną liczbą w całej opowieści) tygodniach małżeństwa dziewczyna decyduje się zakończyć ten związek - choć jej żywa wiara katolicka zabrania rozwodów, postawa teściów i męża ogranicza jej funkcjonowanie na tyle, że postanawia działać wbrew swym przekonaniom religijnym.

Wielkim atutem Andrzejczyk jest prostota i płynące z niej wdzięk i humor opowieści. Zwykły storytelling, ubarwiony prostymi działaniami fizycznymi, kilkoma prostymi rekwizytami i podany w dość prędkim, ale nie zawrotnym tempie, wciąga widza i pozwala mu na oczyszczający śmiech (choć to trudny temat i opowieść całkiem serio). Aktorka Teatru Kreatury z Gorzowa Wielkopolskiego nie sili się na grę, jest naturalna i szczera, co natychmiast zjednuje jej widzów - słychać to było choćby w intensywności i temperaturze braw, jakie zaskoczyły młodą wykonawczynię.

Intensywny dzień zakończyła, prezentowana jako "pokaz mistrzowski", "Podróż do Buenos Aires" w reż. Mariana Półtoranosa, znakomity i wielokrotnie analizowany spektakl Gabrieli Muskały, członkini tegorocznego jury festiwalu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji