Artykuły

Gdzie kamera, tam afera

Trzeba wstać, iść do domu i włączyć telewizor. Bo podobno nie ma nic w umyśle, czego nie byłoby na ekranie - o "Kopciuchu" w reż. Krzysztofa Rościszewskiego w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie pisze Ada Romanowska z Nowej Siły Krytycznej.

Media rządzą światem? Nie tyle światem, ile człowiekiem. Ten zdolny jest zrobić dla czwartej władzy wszystko. Media są dziś więc bandyckie, niemoralne, bezprawne. Za pozwoleniem. Nie inaczej jest u Janusza Głowackiego w "Kopciuchu". Nie inaczej jest u Krzysztofa Rościszewskiego, reżysera olsztyńskiej wersji sztuki.

Historia rozgrywa się w zakładzie poprawczym dla dziewcząt - jednak ta placówka to nic innego jak metafora społeczeństwa. I w ten hermetyczny, schizofreniczny wręcz świat wkracza kamera - pojawia się znany reżyser, który chce przemycić zwyczaje panujące za kratami. Dziewczyny akurat wystawiają "Kopciuszka", więc jest okazja, by zrobić film o ich artystycznych zapędach. Bo jak zepsute dziewczyny mogą bawić się w teatr? Ale kamera nie tyle podgląda i rejestruje, ile kreuje rzeczywistość pod siebie. Znany reżyser stawia dziewczyny pod murem, zadaje im krępujące pytania. Dlaczego? Bo liczy się sensacja. Film nie tyle ma wzruszać, ile musi szokować. A spektakl?

Pierwsze koty za płoty, bo "Kopciuch" jest pierwszym z trzech spektakli dyplomowych wystawianych przez studentów olsztyńskiego studium teatralnego w tym roku akademickim. Na warsztat aktorski trzeba więc przymknąć oko. Młodzi - przyszli aktorzy - uczą się, szukają swojej zawodowej drogi i to czuje się w ich kreacjach. Niekiedy wykrzykują swoje kwestie, niekiedy nie są jeszcze siebie pewni, ale - podsumowując - nie jest najgorzej. Wielka w tym zasługa reżysera, który z dwugodzinnego spektaklu robi wciągające widowisko. Aktorskie niedociągnięcia przysłaniają wielokrotne zmiany scenografii i piosenki śpiewane z akompaniamentem gitary. Rościszewski również modyfikuje tekst Głowackiego - uwspółcześnia go dodając wiele wulgaryzmów, nadaje tempo, które sprawdza się na studenckiej, młodej scenie. Podkreśla też, że ludzie poddają się władzy - czwartej władzy - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wystarczy włączone światełko kamery, a już gra się nieczysto. Każdy chce z Kopciuszka stać się gwiazdą. Widać to przede wszystkim w ciekawej roli Leszka Spychały - zastępcy dyrektora poprawczaka - który niczym tajemniczy Don Pedro z "Przygód Baltazara Gąbki" - współpracuje z ekipą filmową. Zagrywa podstępnie, by zrobić karierę na nieszczęściu swoich wychowanek.

Pomimo iż spektakl przyciąga uwagę, to są jednak momenty, które rażą. Najsłabszym ogniwem sztuki jest młody reżyser grany przez Michała Wulczyńskiego. Rościszewski - jako że zajmuje się teatrem - przeoczył szablonowe zachowania filmowców. Ci - mimo iż grają fachowców z najwyższej półki - na scenie są amatorami. Reżyser-gwiazdor wchodzi w kadr, mówi przy włączonej kamerze, wchodzi w słowo bohaterkom, a przede wszystkim sprawia wrażenie pracującego "na odwal". Do tego kreacja Michała zastanawia, bo chłopak nie jest pewny, kogo tak naprawdę odgrywa. Bo czy jest kapryśnym filmowcem? A może reżyserem gejem, który wypełnia przestrzeń swoimi delikatnymi ruchami? A może udaje frywolnego Piotra Adamczyka? Balansuje pomiędzy trzema pomysłami na swoją rolę, co nie pomaga w jej uwiarygodnieniu.

A Kopciuch vel Agnieszka Giza? Ta jedyna, która nie poddaje się mediom? Walczy o swoje dobre imię, nie sprzedaje się i Bóg jej zapłać za to, że są jeszcze tacy ludzie na świecie. Jednak jej rola jest nieostra. Nie czuć, że dziewczyna wiele przeszła - że załatwiła ojczyma butelką i ukradła matce buty. Nie czuć, że mała nie zgadza się na wejście w jej życie z butami. Nie pokazuje metaforycznie kamerze palca serdecznego. I mimo iż wszystko sprzeciwia się przeciwko niej, nie zaplątuje się w pajęczynę rzeczywistości. W jej roli brak napięcia, które nie eksploduje też pod koniec spektaklu - kiedy targa się na swoje życie. Wypływająca krew z jej nadgarstka nie robi wrażenia. Ot, pojawia się strumień czerwieni i spektakl się kończy. Jakby niewyjaśniony, niedopowiedziany. Media nie dostają klapsa, zastępca dyrektora również. I widzowie nie mogą nabrać oddechu w płuca, bo koniec dzieła nie wieńczy. Bo sztuka trwa dwie godziny, a koniec zaledwie minutę. Przychodzi na myśl - bić brawo, czy jeszcze coś się wydarzy? Ale nie dzieje się nic. Trzeba wstać, iść do domu i włączyć telewizor. Bo podobno nie ma nic w umyśle, czego nie byłoby na ekranie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji