Powrót skandalisty
"Przebudzenie wiosny" w reż. Heleny Kaut-Howson w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Newsweeku Polska.
"Przebudzenie wiosny" sto lat temu było kamieniem obrazy dla mieszczańskiej mentalności - obnażało jej bezmyślność i ohydę. Po wielu latach scenicznej nieobecności stary dramat Franka Wedekinda wraca na nasze sceny. Wydaje się jednak, że w dobie obyczajowego wyzwolenia żywot tej sztuki nie będzie łatwy. Na razie mamy wyjątkowo nierówne przedstawienie Heleny Kaut-Howson. Zaczyna się jak komedia, potem reżyserka zmienia tonację na farsową - bo tak właśnie brzmi scena rozmowy Wendli (Paulina Chruściel) z matką (bardzo dobra Justyna Sieńczyłło) o bocianie przynoszącym dzieci. Jedna z najlepszych scen całego przedstawienia - dramatyczna wymiana zdań pomiędzy rodzicami biednego Melchiora Gabora, który za swój młodzieńczy bunt trafi do domu poprawy - przez Olgę Sawicką i Sławomira Packa poprowadzona jest w czystym stylu ibsenow skiego teatru psychologicznego. Sąd grona pedagogicznego nad Melchiorem, zebranie, w którym uczestniczą nie żywi ludzie, lecz kukły - to z kolei gruba, może na-wet zbyt gruba groteska. Dziwne to wszystko... Ostatnia, rozgrywająca się na cmentarzu scena pokazuje, że polski teatr ma kłopoty z pokazaniem świata nadprzyrodzonego. Duch samobójcy Maurycego z pobieloną twarzą i głową umazaną krwią nie jest ani straszny, ani smutny. To figurka z horroru klasy C. Jeśli taki był reżyserski zamiar, to kłóci się on z dekadenckim klimatem końca XIX wieku, którym przesiąknięta jest sztuka.
Helena Kaut-Howson podeszła do tekstu z pietyzmem, ale zbyt mocno zakochała się we własnych pomysłach.