Berenger przeciw nosorożcom
STARSZY PAN (do Logika): To piękna rzecz logika.
LOGIK (do Starszego Pana): Pod warunkiem, że jej się nie nadużywa.
Ionesoo - "Nosorożec"
Przedstawienie "Nosorożca" Ionesco, grane przez Teatr "Wybrzeże", dało okazję, do licznych wypowiedzi krytyków i recenzentów, przeróżnych interpretacji samego utworu i w niektórych wypadkach do surowej oceny spektaklu. Andrzej Wirth w "Nowej Kulturze" polemizował z Elzą Triolet, dla której antyfaszystowska tendencja sztuki nie ulegała żadnej wątpliwości. Wirthowi wydał się "Nosorożec" odczytany jako dramat polityczny, "utworem wyjątkowo płaskim, a nawet dwuznacznym". Ionesco jest dla Wirtha "przeciętnym popularyzatorem Kafki na szczeblu kultury "Przekroju". W swej antypatii do Berengera Wirth posunął się nawet do apologii nosorożców: "Jeżeli świat ludzki istotnie składa się z takich okazów (jak Berenger) - pisze Wirth - to jego zagładę należy powitać jako zaranie nowego, lepszego jutra"... I kończy: "Jest to moment, w którym trzeba ustalić ludzkie prawa dla nosorożców".
Atak na Ionesco podtrzymał w tym samym piśmie Bogdan Danowicz, dla którego sztuka Ionesco okazała się "bardzo pretensjonalną w swojej społecznej filozofii, melodramatyczną tragifarsą, zlepkiem kilku efektownych w stylistyce absurdu - skeczy, z czysto werbalnymi igraszkami i maskującą rzekomą głębię, powierzchowną i irytującą retoryką". Od "Nosorożca" - zwierza się Danowicz - "wolę już autentyczną Zieloną Gęś rodzimego Gałczyńskiego".
Zacytowałem tu fragmenty najbardziej agresywnych wypowiedzi. Skwitował je inteligentnie i dowcipnie w "Świecie" Jerzy Pamianowski, stwierdzając, że: "Aby występować w obronie nosorożców i widzieć swoją rolę w ich późniejszym cywilizowaniu, trzeba chyba naprawdę mieć bliźnich za gromadę bydląt lub termitów".
Wydaje się jednak znamienne, że nawet ci, którzy z aprobatą i entuzjazmem przyjmowali Ionesco, jako autora błyskotliwych skeczów, totalnego kpiarza, sprowadzającego do absurdu konwencje dawnego psychologicznego teatru i atakującego z pasją sloganowość naszego języka, uniemożliwiającą jakiekolwiek porozumienie między ludźmi - teraz, kiedy spotkali się z dramatem o aspiracjach bardziej ogólnych i o szerszym zakresie tematyki - zatrzęśli się z oburzenia nad jego dwu - czy wieloznacznością.
To wszystko, co w tej sztuce wymyka się wyraźnej definicji, gotowi tłumaczyć za podstępny podarunek autora, który w ten sposób wprowadza do naszych mózgów konia trojańskiego irracjonalizmu, ażeby podważyć wyznaczone rozumem pewniki. Postępują trochę jak ten Starszy Pan z "Nosorożca", cieszący się, że to piękna rzecz logika. Można by im w odpowiedzi strawestować kwestię logika, pod warunkiem, że się jej właściwie używa.
Starają się nie pamiętać przy tym, że punktem wyjścia dla sztuki Ionesco była hitlerowska gangrena, ogarniająca tak niedawno wielkie połacie świata.
Oczywiście można "Nosorożca" streścić w kilku słowach. Wyda się wtedy błahy i powierzchowny. Akcja na pewno toczy się dosyć naiwnie. Szperacze powiedzonek, alergicznie wyczuleni na wszelkie aluzje, odnajdą tam bez wątpienia, mętne fotografie własnych domysłów. W sukurs przywołają nawet niektóre zdania autora, który w swoich komentarzach trochę kryguje się, czasem może świadomie zbija z tropu, czasem sam sobie przeczy.
Gdybyśmy jednak zabrali się do streszczania i interpretowania w podobny sposób "Hamleta" - moglibyśmy łatwo udowodnić, że jest to utwór płaski, banalny, a nawet podejrzany. Ale Szekspira przypieczętowała już historia. Komentarz będzie tutaj tylko przyczynkiem. Ionesco jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Wciąż jeszcze "niestety" żyje. I żyje w konkretnej rzeczywistości historycznej. Jeżeli tymi kategoriami - złożonej rzeczywistości politycznej i społecznej, w której wypowiada się pisarz na zachodzie Europy - ocenimy jego drogę od "Łysej śpiewaczki" do "Nosorożca", przyznamy raczej rację Elzie Triolet niż Wirthowi i Danowiczowi.
Pozostaje sprawa realizacji scenicznej. Zygmunt Hübner, w reżyserowanym przez siebie spektaklu, nie utożsamił "nosorożców" z "hitlerowcami". Nie była to inscenizacja o wyrazistej aktualności, jak spektakle w NRF, skierowane pod adresem odradzającego się faszyzmu. Sztuka straciła, być może, na drapieżności. Hübner nie zrobił jednak ze swojego Berengera jakiegoś romantycznego indywidualisty, przeciwstawiającego się całemu społeczeństwu.
Jakby nawiązując do wypowiedzi Ionesco, że współczesnemu "dramatowi brak naiwności niezbędnej dziełom sztuki" - pokazał swojego niebohaterskiego bohatera jako dosyć słabego, udręczonego człowieka, który z uporem Don Kichota walczy właśnie o najprostsze ludzkie wartości. W imię zdrowego roasądku występuje przeciw szaleńcom i oportunistom.
Słuchało się tego przedstawienia jak baśni o tym poczciwym, trochę głupim chłopcu, strofowanym przez otoczenie za swą bezradność, nieprzystosowanie do życia - który w krytycznej chwili potrafi jednak wykazać prawdziwy hart i czystość serca. I jak w baśni - poczciwy Kuba nie ugnie się, chociaż pierzchną tchórzliwi i chociaż straszyć go będą po drodze ziejące ogniem potwory - tak i ten Berenger nie zrezygnuje z walki, bo wie, że działa w imię słusznej sprawy.
Uprościłem naumyślnie cały problem. Starałam się trochę na przekór czarnowidzom wybielić gdańskiego "Nosorożca". Spróbowałem podobnych metod w obronie, jakimi posługiwali się oskarżyciele.
Nie wydaje mi się jednak, że Hübner, jako reżyser, wykoślawił sens tej sztuki apoteozując anarchistyczny bunt jednostki przeciwko tyranii społeczeństwa. Nie kreował też Berengera na mesjasza czy nadczłowieka.
Z dużą satysfakcją oglądało się ten spektakl: ruch na scenie, kalejdoskopowe zmiany sytuacji miały wzorową przejrzystość. Świetnie prowadzili swój dyskurs z zakresu idiotycznie stosowanej logistyki Antoni Biliczak (Starszy Pan) i Tadeusz Wojtych (Logik). Zdzisław Maklakiewicz (Jan) przemienił się w nosorożca w ciągu kilku minut. Lekka chrypka, chrząkanie, coraz niższe tony tony i wreszcie nieartykułowany charkot przy wciąż ciemniejącej skórze - to scena, która na długo zastanie w piamięci. Hübner był bardzo sugestywnym Berengerem. Zawsze trochę nieobecny, zaniedbany, z nieśmiałym gestem, skromny, zwyczajny bourgeois, na którego spada lawina wypadków. Chciałby ratować odmienionego przyjaciela, ale już wszelkie porozumienie niemożliwe: spalone mosty. Hübner, zachowując stale pewną miękkość tonu, interesująco pokazał niepokój Berengera, jego bojaźliwe, ukradkowe sprawdzanie sią w lustrze, aż po ostatnią porażkę - utratę ukochanej - i końcowy, chrapliwy okrzyk: "ja nie kapituluję".