Niedobry Pierwszy Dzień
Pierwszym i najsilniejszym wrażeniem, odebranym po obejrzeniu spektaklu na scenie gdyńskiej jest myśl, że sztuka Kruczkowskiego w czytaniu wydawała się lepsza. Lepsza - to nie znaczy dobra, o czym za chwilę. Natomiast może znaczyć: interesująca, pobudzająca do dykusji. W czytaniu tekst literacki odgrywa znaczniejszą rolę, w pewien sposób mami i uwodzi czytelnika. Na scenie "literac-kość" nie istnieje, a raczej istnieje i wyłazi wszystkimi bokami, staje się balastem, pozorem dramatu. Dopiero teatr, scena ujawnia brak prawdziwego, istotnego dramatu, demaskując ten pozorny, literacki, rzeczywistość nie żywą, a wykoncypowaną. Oczywiście bardzo dobra inscenizacja może taką niedokrwistość sztuki częściowo zataić, tak jak przedstawienie słabe ujawnia zupełną blednicę. Powstrzymując się na razie od oceny gdyńskiego spektaklu chciałabym zastanowić się nad samą sztuką. Ta chwila zastanowienia pomoże niewątpliwie w ocenie roli teatru jako laboranta i - stopnia jego odpowiedzialności.
W "Pierwszym dniu wolności" występują wyraźnie dwie warstwy: ta problemowa, filozoficzna, która jest jakby głośno toczoną dyskusją kilku założonych postaw, dyskusją nad pojęciem wolności, jego sensem i treścią, dyskusją nad wyborem - i ta druga warstwa, anegdotyczna, stanowiąca anegdotę bardzo umiejscowioną, określoną historycznie, będąca po prostu tym, co nazywamy akcją sztuki, jej rzeczywistością dramatyczną. Warstwa pierwsza wydaje się istotniejsza, ważniejsza, jest tym, co pasjonuje autora, co jest dla niego jakoś osobiście aktualne. Druga to jakby tło, pretekst tematyczny, naginany dla rozegrania pierwszej. To tło jest jednak tak konkretne i określone historycznie, tak realistyczne, że nie jest w stanie znieść swojej wtórnej roli, że w miarę rozwoju akcji zaczyna się rządzić własnymi prawami, wyłamuje się spod założeń i tez warstwy pierwszej i nie tylko mąci te założenia, ale wręcz w nie godzi. Te dwie warstwy sztuki Kruczkowskiego są jak źle dopasowane połówki przekładanego tortu: każda kraje się osobno i ma inny smak i w żaden sposób nie chcą stworzyć całości. Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że anegdota sztuki, jej pretekst tematyczny, został stanowczo źle dobrany. Trudno zrozumieć motywy tego doboru. Gdyby Kruczkowski chciał tylko dokonać uniku od współczesnej rzeczywistości, jakiejś bardzo nam bliskiej rzeczywistości, miał do wyboru dziesiątki innych sytuacji historycznych lub wręcz sytuacji wyabstrahowanych z historii, niż właśnie ten moment: pierwszego dnia wolności kilku polskich oficerów, oswobodzonych z Oflagu przez posuwający się wschodni front. Nie jest to więc kwestia uniku jedynie. Prawdopodobnie kusiła au tora dosłowna treść tej ilustracji: pozory pełnej wolności wobec nieodzownej niewoli, początek wszystkiego "od nowa", pozory izolacji bohaterów od zależności zewnętrznych - "niczyje" miasteczko niemieckie, istniejący gdzieś obok front walki, który znów pozornie ich już nie dotyczy. Być może również, że obsesyjny już niemal u autora problem "zwykłych Niemców" odegrał tu jakąś rolę, chociaż sprawa ta w sztuce właściwie nie ma większego znaczenia. W każdym razie Kruczkowski nie dostrzegł lub nie chciał dostrzec płynących z takiego usytuowania akcji dramatu niebezpieczeństw.
Pierwsze z nich i najważniejsze dotyczy właśnie sprawy naczelnej - wolności, wyboru postępowania. Wszelkie dywagacje na ten wielki temat tracą swój sens w obliczu narzuconej i jedynej konieczności: walki o życie w warunkach wojny, frontu, prawa dżungli, wobec jednoznacznego pojęcia o aktualnym wrogu. Najjaskrawiej występuje to w sprawie Jana. Ochraniając rodzinę niemieckiego lekarza Jan pragnie tym czynem przeciwstawić się nieludzkiemu prawu świata wojny, świata wczorajszej jeszcze przeszłości. To jest jego pierwszy czyn człowieka wolnego, jego wybór piękny i humanitarny, początek nowego życia w jakichś innych niż dotąd kategoriach moralnych i międzyludzkich. Ale oto do miasteczka wracają zabłąkane oddziały SS-owców, rozpoczyna się walka na śmierć i życie, wraca linia podziału z dawnych kategorii, ocalona córka lekarza strzela do polskich oficerów, trzeba ją zabić lub - zostać zabitym. Wobec takiej jedynej alternatywy nie można już mówić o wyborze. Nikną kategorie moralne, ideowe, jest tylko instynkt samoobrony. Widzowi pozostaje świadomość bezcelowości wszelkich postaw wobec takiego obrotu rzeczy. Nie można dyskutować o sensie wolności pod strzałami. W rezultacie z filozoficznej dysputy sztuka Kruczkowskiego zamienia się w humanistyczny antywojenny apel. Tyle zostaje z istotnie przekonującej siły dramatu.
Kruczkowski czuje tę wątłość rozwiązania. Dlatego też, sądzę, każe strzelić do Ingi właśnie Janowi. Na dobry ład powinien to zrobić każdy inny, nie Jan. Byłoby to zgodniejsze z prawdopodobieństwem i sylwetką psychologiczną bohatera. Ale autor wie, że powinien to zrobić Jan, by sztuka stała się jednak jego dramatem. Jan powinien wziąć na siebie w tej chwili odpowiedzialność za wywołane przez siebie wypadki, powinien podjąć decyzję w poczuciu nagłego powrotu solidarności ze swoją zbiorowością, z towarzyszami. I ta decyzja powinna być dla niego tragiczna. Jan strzela więc, zabija Ingę i rzuca karabin dramatycznym gestem. Widzicie - powiada Kruczkowski - to był też jego wybór, to są wciąż te same kategorie. Tymczasem widz czuje, że to nieprawda, że rzecz się odbywa pod przymusem.
Szkoda, że swojej dysputy o wolności, tak bardzo współczesnej w jej różnych postawach, tak aluzyjnej w sumie i nawiązującej do spraw nader żywotnych nie rozegrał Kruczkowski w plenerze odległym od strzałów wojennych, w atmosferze również potężnych napięć wewnętrznych, w klimacie śmierci moralnych, groźniejszych w skutkach niż śmierci żołnierskie. Dramat rozdarcia wewnętrznego, dokonania jakże trudnego wyboru wolności, dramat konieczności uświadomionej uzyskałby wówczas swoją pełną rangę i surowość.
W "Pierwszym dniu wolności" nie dało się uniknąć również i innych niebezpieczeństw, natury już skromniejszej, a przecież irytującej. Są to po prostu pewne nieprawdopodobieństwa, i niekonsekwencje, związane z realistycznym i historycznym tematem. Nie mówię już o anachronicznym charakterze dyskusji między tymi kilkoma zwolnionymi z obozu i zmęczonymi sobą i niewolą ludźmi. Ale trudno uwierzyć, żeby te mocno rezonerskie rozmowy mogły w ogóle toczyć się w tych warunkach, w pierwszych chwilach wolności, po wyczerpującym marszu, u progu powrotu do życia, w sytuacji zupełnie nienormalnej, niepewnej i gorączkowej.
Obcą naszej glebie postacią wydaje się Anzelm, tragiczna ilustracja tezy o wolności "czystej", postać tak dalece wyjaskrawiona że będąca już tylko polemiką filozoficzną. Znam wielu Anzelmów, którzy na podstawie podobnych lub gorszych przeżyć doszli do przekonania o bezsensowności życia i wszelkiego wysiłku, ale trudno uwierzyć w Anzelma, któryby na chwilę chociaż poczuł się w tym przekonaniu szczęśliwy. W przeciwieństwie do pozostałych bohaterów sztuki Anzelm nie prezentuje postawy jakiejś grupy, jakiegoś ogółu - jego skrajny indywidualizm jest aż literacki.
"Pierwszy dzień wolności" nie jest również wolny od słabości czysto dramaturgicznych, konstrukcyjnych. Cała scena z ogrodnikiem w akcie drugim wydaje się zbędnym wybrzuszeniem, które niczego nie posuwa naprzód i służy autorowi tylko do wyjaśnienia sylwetki Ingi (miłość do Helmuta) oraz stanowi wytłumaczenie, skąd wzięła się broń w jej ręku. Obie te sprawy z łatwością mógłby autor wyjaśnić inaczej, broń mogłaby się znaleźć przypadkiem w domu cnotliwych państwa Kluge, co byłoby w rozgardiaszu wojennym zupełnie prawdopodobne. Uczucia Ingi dla Helmuta mogłyby się znaleźć w podtekście jej rozmowy z Janem. Historia dezertera niemieckiego również nie wnosi niczego nowego ani istotnego, to nie jego postawa "po tamtej stronie", ale postawa Ingi ma jakąś swoją przekonującą rację.
Sztuka Kruczkowskiego, budząc wiele zastrzeżeń i sprzeciwów, budząc przede wszystkim poczucie niedosytu myślowego, sztuka raczej chłodna lub pozornie chłodna, jest jednak ciekawym wydarzeniem literackim, choćby jako prowokacja do dyskusji. Tragizm postaci Jana - jakikolwiek byłby jego sens - ma wartość dokumentu i zarazem wyznania. To drugie wydaje się tragiczniejsze od samej postaci. Dla teatru "Pierwszy dzień wolności" jest natomiast bardzo trudnym zadaniem, co wynika chyba dostatecznie jasno z powyższych uwag. Jak połączyć "plan współczesny" z autentycznością historyczną? Jak uporać się z niekonsekwencjami tego połączenia? Jak wydobyć żywy dramat mimo statyczności naczelnego problemu?
Uważam, że teatr "Wybrzeże" nie potraktował tego zadania z całą ambicją, na jaką go stać. Nie wierzę w "reżyserię zespołową" (nie rozumiem w ogóle co to znaczy), nie wierzę w dojrzały kształt artystyczny dzieła scenicznego, w którym równorzędny głos ma szereg ludzi i w którym na szereg ludzi rozkłada się nie tylko odpowiedzialność, ale wizja sceniczna sztuki.
Myślę, że z tego braku dostatecznego przemyślenia całości przez jedną indywidualność twórczą wynikło przede wszystkim pierwsze ułatwienie: przesunięcie punktu ciężkości gdyńskiej realizacji na anegdotę sztuki.
Przedstawienie zaczyna się głuchym odgłosem strzelaniny przy zamkniętej kurtynie. A więc - wojna. I właściwie cała historia jest tylko przygodą wojenną, jak najbardziej "prawdziwą", zwykłą, pełną zwykłych ludzi możliwie rozmaitych, możliwie charakterystycznych, taka historia, co to "każdemu może się zdarzyć". I chociaż tekst Kruczkowskiego przeczył takiemu potraktowaniu, młodzi wykonawcy sztuki robili wszystko, żeby sobie z nim poradzić, żeby go odbarwić zarówno z pewnego patosu, jak i... z całego klimatu wewnętrznego, z klimatu współczesnej dyskusji ideowej .
Mimo to - trudno, proszę mi wybaczyć, ale ja wbrew tym wysiłkom uautentycznienia anegdoty nie widziałam w niej młodych oficerów polskich, zwolnionych z Oflagu, po pięcioletniej przeszło izolacji, ludzi typu rok 39. Widziałam raczej grupę młodzieńców bardzo współczesnych, uwikłanych w przygodę wojenną. Taki był przede wszystkim Zbigniew Cybulski jako Jan, który nie wniósł na scenę ani ciepła, ani wewnętrznej rozterki tej złożonej postaci. Z dużą nonszalancją i właściwym mu poczuciem humoru, ale też i płyciutko potraktował swego Hieronima Bogumił Kobiela. Bardzo płaska to wyszła kreatura. Bliższy prawdy był Zdzisław Maklakiewicz jako Paweł, aczkolwiek dla mnie nadmiernie cyniczny. Wyjątek stanowił z pewnością Edmund Fetting w roli Michała, który narysował postać z właściwego czasu, pokolenia i klimatu, dał jej siłę prawdy, ludzką treść. Z osoby Anzelma zrobiono w tym przedstawieniu ofiarę raczej komiczną. To, że większość jego wypowiedzi atakował śmiech widowni, nie przemawia jedynie na niekorzyść widowni. Ustawienie reżyserskie tej postaci, a również w pewnej mierze i potraktowanie jej przez aktora (Józef Czerniawski) szło wyraźnie tą drogą: ośmieszania, zlekceważenia Anzelma, jakiejś drwiny; ot, "gadanina starego ramola".
Zupełnym nieporozumieniem jest dla mnie rola Luzzi - Teresa Kaczyńska. Ten podrygujący, rozrzucony i bezczelny podlotek (vide "Nasze kochane dziatki") nie ma nic wspólnego z przedwcześnie dojrzałą, a przecież broniącą się, uciekającą przed tą dojrzałością, przed "pustką", dziewczyną. W rezultacie dramatyczna, półgroteskowa, półszaleńcza scena dzikiego marszu Luzzi i Anzelma wywołuje efekt komiczny. Nawet tak ciekawa zazwyczaj aktorsko Mirosława Dubrawska gra w tym przedstawieniu Ingę w sposób statyczny, martwy, jakby bez przekonania.
Również martwe, wyniosłe, rozczapierzone drzewo, wyrastające nad realistyczną dekoracją mieszczańskiego wnętrza, to nieowocujące i tragiczne drzewo, dzieło Janusza Adama Krassowskiego, wydało mi się najmocniejszym, najbardziej trafnym akcentem gdyńskiego niedobrego "pierwszego dnia wolności".