Makbet
Inscenizacja "Makbeta" wywarta na teatromanach gdańskiego trójmiasta duże wrażenie. Dobra prasa i radio, w rozmowach słyszałem słowa pochwały z ust ludzi różnego wieku i różnych środowisk. Zygmunt Hübner dużo ryzykował wystawiając "Makbeta" - ileż to lat nie widziała Polska tej tragedii? Udało się. Co raz jeszcze dowodzi, że wielka klasyczna sztuka jest stale potrzebna, że jej ciągle mało.
Hübner zdobył zasługę, i to niejedną. Pokazał publiczności gdańskiej dużą (nawet "ilościowo") inscenizację - ze wszystkimi efektownymi atrybutami takiej inscenizacji w nowoczesnym teatrze. Wypróbował praktycznie najlepsze polskie tłumaczenie "Makbeta" (p. Zofii Siwickiej). Tekstem i inscenizacją przekonał widzów, że "Makbet" to coś nieskończenie więcej niż lektura szkolna. To nie jest dobre przedstawienie. Piszę to zdanie z całym szacunkiem dla świetnego reżysera "Szewców".
Nieprzerwana tradycja Szekspira na scenach europejskich ma co najmniej 200 lat - to stale obecny, "współczesny" dla każdej epoki autor. Wytwarza to trochę mylące złudzenie nowoczesności, jakiejś dzisiejszości Szekspira, potęgowane jeszcze tym, że problematyka sztuk da się bez kłopotu aktualizować - w "Makbecie" politycznie, w jakimś np. "Otellu" psychologicznie, itp. A jednak to autor sprzed 350 lat. Zniknął bez śladu teatr, dla którego Szekspir pisał teksty, zniknął tamten teatralny obyczaj, archaiczny jest tamten sposób ekspresji. Wyobraźmy sobie, że za 300 lat ktoś będzie tak po prostu chciał zagrać Czechowa, gdy po teatrze realizmu psychologicznego naszych czasów zostaną tylko wspomnienia muzealne. Coś z takim tekstem trzeba wtedy zrobić.
Szekspira w pełni współcześnie interpretować można w tym wypadku, gdy się za punkt wyjścia bierze jego tekst jako tekst dla nas archaiczny: archaiczny przez konwencję, styl literacki, typ moralistyki, nawet typ przeżywania psychologicznego. I nad takim archaicznym dla nas monumentem trzeba pracować koncepcyjnie, trzeba eliminować (nie o skreślenia idzie), trzeba się energicznie na pewne elementy decydować, wzbogacać je naszą wiedzą o człowieku i życiu społecznym. Tak przecież powstała filmowa seria szekspirowska Oliviera. Szekspir zaś "wiecznie" aktualny, zawsze w całości, tak jak jest, gotów na scenę, to będzie Szekspir "teatralny" (cudzysłów wskazuje, o czym myślę), ten Szekspir od 200 lat powtarzany na tysiącach scen - co najwyżej ozdobiony efektami nowej techniki scenicznej.
Jeżeli te niesłychanie skrótowe uwagi potraktować jako pośredni zarzut wobec "Makbeta" z Gdańska, to na to można odpowiedzieć, że przecież widowisko p. Hübnera nie jest staromodną "teatralizacją". To sztuka o walce o władzę i jej tragicznych konsekwencjach. Na scenie teatru "Wybrzeże" zbudowane są zupełnie XX-wieczne podesty i schody, kostium jest stylizowany współcześnie, bez naiwnego pseudo-historyzmu. Wiedźmy są baletowe, owinięte w gazę, niebiesko podświetlone - z drugiej zaś strony duch Banka ekspresyjną smugą światła i efektem muzycznym wydobyty. To prawda. A też to, że pewne rozwiązania, jak wejścia zbiorowe w scenach bitewnych, uderzają prostotą i teatralną malowniczością. Ale cóż z tego? Już mniejsza, że w wielu kluczowych momentach tragedii scenograf (ogólniej: inscenizacja) popada w niedobry spór z reżyserem (np. układ schodów likwiduje scenę zabójstwa Dunkana, aktor ani "dobrze" wejść, ani zejść nie może). Mniejsza, że wiedźmy na innej zasadzie niż duch Banka pokazane (źle pokazane). Ale co na tle tej eklektycznie nowoczesnej kulisy grają aktorzy?
Grają patetyczny, barokowy, zawiesiście "teatralny" (cudzysłów wskazuje, o czym myślę) - tekst, deklamują i gestykulują takiego wiecznie młodego Szekspira, którego wystarczy po małych określeniach po prostu zagrać! Na to znowu można odpowiedzieć; że przecież role Makbeta (Kazimierz Talarczyk) i Lady Makbet (Mirosława Dubrawska) są poprowadzone rozwojowo, że to najpierw młoda para żądna władzy, w finale zaś ofiary własnej ambicji i mechanizmu niszczącego władzy despotycznej. Prawda znowu - tak te role są pokazane. Co więcej, w akcie I zanosi się na oryginalne, autentycznie nowe ujęcie tej pary: to młodzi, zakochani w sobie arrywiści, Romeo z Julią po ślubie, a przed zarżnięciem księcia Werony; aż swą naiwną żądzą panowania budzą jeżeli nie sympatię, to zrozumienie. Ale dalej kolejne stadia rozwojowe już dadzą się charakteryzować etykietami: tyran, żona tyrana, tyran deklamujący, żona tyrana somnambulicznie szalejąca, tyran przerażony itp. Ani to Szekspir "prawdziwy" (takiego jako żywo nie pokażemy, już dlatego, że aktor jak i widz w takie np. pojecie natury, jakie organizuje paralelizm moralno-przyrodnjczy tragedii, za nic w świecie nie uwierzy) - ani Szekspir skomentowany naszą wiedzą o psychologii, naszą wiedzą o "sytuacjach ludzkich", jakąś nowszą konwencją ruchu na scenie wreszcie. To Szekspir "teatralny" (cudzysłów wskazuje, o czym myślę).
Oczywiście, takiego Szekspira można deklamować lepiej, i gorzej. Lepiej to powie np. Tadeusz Gwiazdowski (Makduf), czy Edmund Fetting (Banko) - ale na karb aktorów nie można przecież zapisać wszystkiego. Tym bardziej, że z ogromnej roli Makbeta wywiązał się p. Talarczyk w sumie lepiej, niż się tego osobiście spodziewałem. Widziałem go ostatnio w bardzo ładnie zagranej roli filozofującego Sajetana, ale przypuszczałem, że ciężar Makbeta zdusi go tak właśnie, jak gniecie zakochanego lunatyka parowóz pośpieszny. Tak źle nie było. Ma teraz znowu duży kredyt zasada "teatr aktora". Stara, dobra zasada. Reakcja słuszna na przerosty inscenizacji, scenografii, magii tricku technicznego. Dobra zasada, ale wtedy, gdy broni pozycji aktora, nie gdy ma zastępować reżysera, jego organizującą, centralną rolę w teatrze.
Wielki aktor jest duszą wielkiej sztuki scenicznej. Ale czy sam wystarczy? Widzieliśmy kilka dni temu Jean-Louis Barrault w "Mizantropie". Czy wielu ludzi na świecie piękniej mówiło językiem Moliera? Ilu żyjących lepiej zna kunszt sceniczny? A przecież ten "Mizantrop" był pokazem fenomenalnej deklamacji i scenicznych "zachowań się", ale nie był to ani spektakl żywy, ani ciekawy. Z tekstu klasyka trzeba coś zrobić. Teatr jest jednak sztuką decyzji.