Artykuły

Wleczenie zakurzonego lwa

"Śmieszny staruszek" w reż. Jakuba Porcariego na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

W głębi sceny - kolegium sędziowskie za stołem dostojnym. Światło? Zapewne jasne, bez skłonności do dziergania szarych tajemnic. Długi blat z drewna nie byle jakiego. Dąb? Jesion? Modrzew? Niech będzie jesion. Czy jest w tym obrazie coś aż tak karkołomnego intelektualnie, co nie pozwala go zobaczyć wyraźnie, zrozumieć jego konieczności, przyjąć go i pogodzić się z oczywistością, że aby opowieść mogła wybrzmieć w pełni - obraz ten musi być i musi być dokładnie taki, nie inny?

Kolegium - jak zamarznięte. Doskonały bezruch. Sędzina nieludzkiej urody, okutana togą. Ona - sama piękność - i jej asystenci. Szpakowaty pan i łysy starzec. Nie mrugają. Oczy wiecznie otwarte. Oczy szklane. Oczy skostniałych golemów? Tak. Sędzina, Asystent I, Asystent II - to manekiny. Trupia obojętność. Coś jakby rzeźba ludzi skazanych na śmierć przez słuchanie bez prawa do wzruszenia. Słuchają więc. Zawsze zwróceni twarzami do widowni - tylko tak, bez łzy, słuchają staruszka, jedynego żywego na sali, co zawsze odwrócony do widowni plecami, stojąc na proscenium, niczym Józef K. nie wiadomo o co oskarżony, czyni spowiedź z własnej nędzy.

"Twarz jego można ujrzeć, kiedy opuszcza salę" - powiada Tadeusz Różewicz. Jedynie wtedy. Ledwie przez chwilę. Teraz - tylko jego samotne plecy w znoszonej marynarce, tył nieruchomej głowy i zdania biedne, marne, dziecinnie nieporadne. Głos - jaki? A niby co może mieć w gardle to wielkie ludzkie NIC. NIKT - na jakie intonacje może się zdobyć? Pokora szarego mruku - to wszystko. A gesty staruszka? "Dwa lub trzy razy w czasie zeznań wyciera nos chusteczką" - informuje Różewicz. W sprawie gestów - nic więcej.

Zostawmy resztę detali zapisanych w didaskaliach. Zostańmy przy obrazie, przy znaku (NIKT bez twarzy spowiada się z nędzy wprost w trupie uszy trzech obojętności o szklanych oczach bez powiek), którym Różewicz otwiera komedię "Śmieszny staruszek" i któremu każe trwać do epilogu. Co w tym znaku czystym i nieomylnym jest takiego, że reżyser Jakub Porcari w swej inscenizacji wzgardził nim bezlitośnie? Czego młodzież na Wydziale Reżyserii Dramatu w krakowskiej PWST uczą właściwie, skoro nie uczą badania wagi obrazów, przez autora napisanych? Wedle reguł jakiego analfabetyzmu Porcari komedię Różewicza czytał, skoro nie pojął, że bez stworzenia na scenie pierwszego obrazu, "Śmieszny staruszek" stacza się w "Głupiego staruszka"?

Ba, gdyby tylko o głupotę szło - nie byłoby aż tak źle. Mówię o niepoczytalnych nadmiarach. Wzgardziwszy pierwszym, wszystko do końca porządkującym, czystym znakiem - Porcariemu intensywność stepów akermańskich najwyraźniej się zamarzyła i wcisnął grającego rolę tytułową Stanisława Bernego w patos iście romantyczny. Staruszka, oryginalnego staruszka zdania biedne, marne, dziecinnie nieporadne - zyskują intonację godną poematu. Pokora szarego mruku ginie pod zwałami strzelistego barytonu. Smutna małość gestów trzykrotnego wytarcia nosa chusteczką - obraca się w zestaw ruchów szerokich, majestatycznych, marmurowych. I nie ma bezimiennej samotności pleców okutanych lichą, znoszoną materią. Jest twarz mocarna, wciąż skurczami bólu najgłębszego cięta, jest oko pałające, wreszcie jest i włos długi, tajemnie falujący włos pianisty, kto wie, może nawet samego Chopina włos...

Słowem, oto wieszcz kolejny, na cegłach Sceny pod Ratuszem wsparty niczym na Judahu skale, w jakiegoś drugiego "Króla Ducha" malowniczo przemienia zdania Różewicza, zdania ascetyczne i ciche jak kościotrupy. Pełne infantylizmu, użalania się, uprzedzeń, urazów i pretensji do świata zdania o własnym staruszka wstydzie, łakomstwie, tchórzostwie, nieśmiałości i łzawym sentymentalizmie, o staruszka strachu przed ludźmi, przed nadmiarem ludzi, o narastającym wstręcie do wszystkiego, co żywe, o stu jeszcze, może o tysiącu podobnych wiórach, które się zlepiły w tę staruszka wegetację bezimienną. Tu wieszcz, perorujący na Judahu skale - tu lodowate kości nieporadnych zdań człowieka bez twarzy. Czy egzotyczny tandem taki mógł nie popaść w niezamierzoną śmieszność?

Zbigniew Herbert wyznał: "chciałbym opisać męstwo/ nie ciągnąc za sobą zakurzonego lwa// a także niepokój/ nie potrząsając szklanką pełną wody// inaczej mówiąc/ oddam wszystkie przenośnie/ za jeden wyraz/ wyłuskany z piersi jak żebro/ za jedno słowo/ które mieści się/ w granicach mojej skóry// ale nie jest to widać możliwe". Nie jest. Ale można próbować być blisko. Jak Herbert, jak Różewicz. Znak ulepiony z bełkoczącego starca i obojętnych manekinów jest prawie jak wyłuskane żebro. I jest tuż przy skórze, nie dalej niż kilka milimetrów. Idę o zakład, dużo stawiam, że gdy Berny jeszcze siedział przy stoliku i w ramach czytanych prób tekst "Śmiesznego staruszka" podawał Porcariemu prawie na biało - był blisko, bardzo blisko sedna opowieści Różewicza. Blisko jej goryczy, jej bezwzględności, jej chłodnego, nieruchomego piękna. Niestety, niebawem trzeba było wstać i zacząć klecić niemożliwe. "Śmiesznego staruszka" bez głowy, bez obrazu pierwszego, bez sensu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji