Artykuły

Warszawa. Spotkanie z Janem Kobuszewskim

Z Janem Kobuszewskim widzowie mogą się spotkać w najbliższym czasie dwukrotnie. Dziś o godz. 18 w teatrze Kwadrat odbędzie się promocja książki "Patrzę w przyszłość (i przeszłość) z uśmiechem i radością...". To zapis wywiadu rzeki przeprowadzonego przez o. Roberta Mirosława Łukaszuka. Artysta opowiada w nim nie tylko o sprawach zawodowych, ale również o swoich doświadczeniach religijnych. A 6 listopada o godz. 19 w Sali Kongresowej aktor będzie jednym z bohaterów wieczoru Mistrzowie Polskiego Kabaretu. Wystąpią też m.in. Magdalena Zawadzka, Wiesław Michnikowski i Wiesław Gołas.

O zmowie reżyserów, spluwaniu na widok polityków, oszukiwaniu cenzury oraz ciągłej nauce mówi jeden z najwybitniejszych polskich aktorów teatralnych i kabaretowych. Z Janem Kobuszewskim rozmawia Katarzyna Czarnecka.

Wierzy pan w teorie spiskowe?

Jan Kobuszewski: Niespecjalnie. Bo jestem optymistą. Zawsze wierzyłem, że nawet najgorsze czasy muszą się skończyć, choć nie byłem pewien, czy tego doczekam. Ale doczekałem i jestem szczęśliwy. Wydaje mi się poza tym, że elementem, który może coś zmienić na tym bożym świecie, jest człowiek.

Powiedział pan jednak, że fakt, iż stał się pan aktorem komediowym, był efektem spisku.

- Ale ludzkiego właśnie: moich dyrektorów, reżyserów. Zresztą doszedłem do wniosku, że jestem im za to wdzięczny. Bo granie czarnych charakterów nie było specjalną przyjemnością, a na amantów to ja się nigdy nie nadawałem. Skierowanie mnie na drogę komediową było więc posunięciem ze wszech miar słusznym i dobrym.

Jeśli chodzi o kabaret, kto na czele tej zmowy stał?

- Edward Dziewoński. On mnie w to wciągnął. Wtedy już, co prawda, grywałem role na wskroś komediowe - w Polskim Fredrę, w Narodowym Witkacego, którego Wanda Laskowska przywróciła polskiemu teatrowi. Ale za kabaret odpowiada "Dudek".

Zaraz potem pojawiła się Olga Lipińska...

- Lubiłem z nią pracować, bo była wymagająca, ale niesłychanie solidna. Poza tym wymyśliła wirtualny świat. Myśmy wchodzili do telewizora, wychodzili z telewizora, rozmawiali z telewizorem. To wszystko się działo na zasadach wspaniałej satyrycznej surrealistycznej rzeczywistości.

Dużo jest w panu pana Janeczka, którego pan grał u Lipińskiej?

- W ogóle nie ma. Jestem poważnym, bardzo starszym panem. Kiedy byłem młody, to moje wnętrze też bardzo odbiegało od postaci, które grałem. Ale dobrze, że ludzie mi wierzą. Zawsze mówię, że prawda na scenie to jest ta podstawowa powinność aktora. A jaki jest w środku to jego słodka tajemnica.

Dobrze się panu żyje z zawodową komediową twarzą?

- Chyba tak. Ludzie nie spluwają na mój widok tak jak na widok niektórych polityków, tylko się uśmiechają. Jestem im wdzięczny. Choć nie wiem, czy w pełni na to zasłużyłem.

Przyznaje się pan, że trochę się boi kabaretu.

- Bo monolog czy piosenka to sztuki teatralne w pigułeczce. W maksimum 10 minutach musi być inwokacja, trochę fabuły, treści, puenta. To jest sztuka niesłychanie trudna i odpowiedzialna. Żeby była dobra, potrzeba czterdziestu albo i więcej prób. Kilka pierwszych spektakli to kolejne próby generalne, kiedy się człowiek orientuje, jak reaguje publiczność. Praca nad tekstem kabaretowym właściwie nigdy się nie kończy.

Szczególnie, że każde słowo jest ważne, kiedy jest się członkiem swoistego artystycznego ruchu oporu...

- Grałem w kabaretach politycznych, których poziom zawdzięczamy - proszę zwrócić uwagę - cenzurze. Trzeba ją było bowiem w mądry sposób oszukiwać. Operowaliśmy więc głównie dwuznacznikami. Albo cenzor się na to godził, bo był głupi, albo był na tyle mądry, że przymykał oko. Poza tym "władza" peerelowska doskonale wiedziała, że jest to wentylek bezpieczeństwa. Że to jej nie pomoże, ale i nie zaszkodzi. A zawsze mogła powiedzieć: proszę bardzo, jest satyra. Chytre z ich strony. No a myśmy się wyżywali w tej małej enklawce wolności.

Polityczny był także Kabaret Starszych Panów...

- Przede wszystkim był oazą elegancji i dobrego wychowania w morzu chamstwa. Pan Jeremi i pan Jerzy byli ciepłymi i wspaniałymi osobami ze świata, który przeminął. Władza jednak zauważyła, że brak polityki w ich programach to wyraźny manifest i niewiele ich powstało. Ale mimo to dzisiaj wszyscy - również młodzi ludzie - uwielbiają KSP.

Wyobraża pan sobie życie bez śmiechu?

- To bardzo trudne pytanie. Lepiej by było, gdyby było wesoło. Ale czasami są takie momenty, że człowiekowi nie do śmiechu. I musi te chwile grozy przeżyć poważnie. Tak samo jak śmiech jest rzeczą wspaniałą, tak chwile zadumy - i nawet smutku - też są człowiekowi potrzebne. Nie samym śmiechem człowiek żyje.

On czasem jednak pomaga...

- Pomaga pozytywne i radosne spojrzenie na świat. Pochodną takiego stylu życia jest najpierw uśmiech, a potem może i śmiech.

6 listopada będzie pan rozśmieszał widzów podczas wieczoru "Mistrzowie Polskiego Kabaretu". Czy czuje się pan mistrzem?

- Nie przesadzajmy. Mam uznanie publiczności, co jest dla mnie ważne i przyjemne. Ale byli lepsi ode mnie, są i będą. Mnie do mistrzostwa bardzo daleko. Człowiek się uczy do końca życia - tekstów, sztuk, sposobów grania. Tym bardziej że świat się zmienia. Każde pokolenie ma swoich artystów: pisarzy, malarzy, reżyserów, aktorów. Kiedy pytam młodszych kolegów o Brydzińskiego, Ćwiklińską, Osterwę, Hańczę - nic o nich nie wiedzą. A to byli kiedyś aktorscy bogowie. Ja więc mówię: niech przyjdą inni i robią, co trzeba. A moje pokolenie muszę pochwalić za to, że byliśmy w pracy w 95 procentach uczciwi.

A pozostałe pięć procent?

- A pozostałe pięć procent to dla chleba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji