Artykuły

Zgoda na przemijanie

- Kompletnie nie mam potrzeby bogacenia się, zawsze jestem na zerze, ale ja, stary facet, muszę główkować, jak zarobić 20 tysięcy miesięcznie. Ja po prostu nie mogę być stary - KAZIMIERZ KUTZ snuje refleksje o starości.

- Uważam, że w ogóle nie należy przejmować się jakimś tam kultem młodości. Trzeba robić swoje i wiedzieć, po co się żyje. Skończyłem w tym roku 75 lat i mogę powiedzieć, że starość jest równie ciekawa jak poprzednie okresy życia. Znam wielu starych ludzi, którzy są zarazem pięknymi ludźmi.

Wiem, że uchodzę za człowieka, który dobrze się trzyma. Jedyna tajemnica tkwi w tym, żeby żyć permanentnie nieco ponad stan swoich możliwości psychicznych. To znaczy, dokładać sobie więcej obowiązków, żeby utrzymywać ię w nieustannym stresie. I właśnie to pokonywanie stresu jest moim zdaniem najważniejsze. Dlaczego? Bo człowiek musi wykrzesać z siebie maksimum energii. Ten stan powinien być permanentny, bo wtedy wymusza się nawyk działania i energię, która jest potrzebna, żeby istnieć, a nie przejmować się starością i nie cierpieć z jej powodu.

Trzeba oczywiście, tak jak we wszystkim, mieć szczęście. Także do zdrowia. Mnie szczęście sprzyjało. Bardzo późno zacząłem być ojcem, najmłodszego syna, który ma teraz 13 lat, miałem już po sześćdziesiątce. Moje dzieci mogłyby hyc moimi wnukami. To przesunięcie ojcostwa w czasie sprawia, że muszę żyć i pracować tak, jakbym był co najmniej o 20 lat młodszy. Gdy się ma czworo dzieci, trzeba sprostać wielu obowiązkom. A w tych rajskich czasach, w których żyjemy, potrzeba dużo pieniędzy, żeby je wykształcić, żeby stworzyć im możliwości rozwoju. Kompletnie nie mam potrzeby bogacenia się, zawsze jestem na zerze, ale ja, stary facet, muszę główkować, jak zarobić 20 tysięcy miesięcznie. Ja po prostu nie mogę być stary. Dzieci nie mogą mieć w domu niedołęgi, którym trzeba się opiekować. To ja latam rano do sklepu, bo dzieci lubią świeże pieczywo.

Żyję bez przystanku. A jak żyje się tak przez całe życie, nieustannie, to organizm się do tego przyzwyczaja. Oczywiście z wiekiem, tak czy inaczej, ujawniają się cechy starości. Nie mogę już ścigać się po schodach, choć czasami wydaje mi się, że jestem o 30 kilo młodszy i zrywami się do biegu. Moje ciało odmawia wtedy posłuszeństwa, ale mnie to śmieszy. Ze starością wiąże się również pewien rodzaj zidiocenia, który trzeba polubić. Jak człowiek zacznie się tym zamartwiać, to koniec.

Co mi jeszcze pomaga godzić się z przemijaniem? Nigdy nie myślałem o sobie jak o pępku świata, nie uważam się za kogoś wyjątkowego, więc pewnie dlatego przychodzi mi łatwiej znosić los. Być może pomaga mi też moja śląskość. Zostałem wychowany nie na literaturze, tylko na widoku ludzi śmiertelnie zmęczonych po pracy i na silnym poczuciu jedności rodziny, przeświadczeniu, że wszyscy muszą sobie pomagać. Kiedy pierwszy z rodu (miałem dwóch braci i dwie siostry) zapisałem się do gimnazjum, zwolniono mnie z obowiązków domowych, czyli karmienia królików, przynoszenia węgla czy cosobotniego porządkowania podwórka. Gimnazjum to był mój wolny wybór, ale też moja odpowiedzialność.

Matka nigdy nie zhańbiła się pójściem na wywiadówkę. Mówiła: "Jak się nie będziesz nadawał, to pójdziesz na kopalnię". Szkołę filmową też wybrałem na własną odpowiedzialność, bo to było czyste wariactwo. Matka kręciła głową, ale znów powtarzała: "Zawsze możesz wrócić na kopalnię". W związku z tym moim najsilniejszym motorem było to, by sprostać, by się nie zbłaźnić przed rodzicami i w ogóle swoimi. Oczywiście studia filmowe mnie pasjonowały, ale przede wszystkim chciałem nie przynieść wstydu. Żyłem w stresie, mam na myśli taki właśnie twórczy stres, który porządkuje świat. Nie można wtedy ulegać słabościom, nie można się roz-pić, bo trzeba utrzymać się na pierwszym roku, potem na drugim i tak dalej. Człowiek robił to dla siebie, bo chciał do czegoś dojść, ale był też zobligowany wolnością, którą mu dano.

Musiałem sam o wszystkim myśleć, za wszystko odpowiadać. Moja rodzina nic nigdy mi nie załatwiała, bo nie umiała. Na Śląsku protekcja była nie do pomyślenia. Z takiej gliny jestem ulepiony. Byłem mocniejszy od wielu kolegów, bo miałem w sobie zawziętość, świadomość wielkiego ryzyka. Matka zawsze mówiła, że jestem dzieckiem szczęścia i żebym go nie zmarnował.

Myślę, że zgoda na przemijanie jest częścią mojego domowego wyposażenia. Żyłem w uporządkowanym świecie. Nigdy w domu nie byliśmy z braćmi i siostrami poniżani. Władzę w domu trzymała matka. Na Śląsku do dzisiaj panuje silny matriarchat. Ojciec wszystko oddawał walkowerem, w domu się nie liczył i nie chciał się liczyć. Ciężko pracował, pieniądze oddawał żonie, zostawiał sobie grosze, które szybko przepijał. Ale był niezwykle łagodnym człowiekiem, kompletnie nietkniętym przez kulturę. Książek nienawidził, a w kinie zasypiał już przy tytułowych napisach. Wstydził się, że jest złym ojcem, cały czas był z tego powodu zawstydzony. Małżeństwo moich rodziców było typowym śląskim małżeństwem: Ona, silna kobieta, podejmująca wszystkie decyzje, on, słaby, podporządkowany, jednak wywiązywał się z obowiązków, które do niego należały. Jako ojciec nic nie miał do zaproponowania, ale myśmy zawsze mieli poczucie, że mamy dobrego ojca. Był bardzo dowcipny, lubiany przez ludzi - taki psotnik, miły gość. Nigdy nie pamiętam konfliktów między nim a matką. Jak był bardzo zły na matkę, to krzyczał: Ty stara demokracjo! To było największe przekleństwo pod jej adresem. Czy to nie wyrafinowane? Zapytałem matkę: Dlaczego wyszłaś za ojca? Odpowiedziała: Z litości.

Nie zastanawiam się nad przemijaniem, bo i po co? Najbardziej jestem przerażony, kiedy nie mam nadmiaru obowiązków. Ale oczywiście zdaję sobie sprawę, że kiedyś to się skończy. Zostaliśmy tak zaprogramowani - po pewnym czasie nasze organy przestają funkcjonować i tyle. Więc po co się tym przejmować? Człowiek dostaje tyle energii, ile mu potrzeba, więc ja robię wszystko, żeby mieć więcej. Chcę nie tylko doprowadzić moje dzieci do pełnoletności, ale zobaczyć, że stoją na nogach, że idą pewnie przez życie. Robienie filmów jest sprawą drugorzędną, nigdy nie było najważniejsze. Ważne jest życie.

Wiem, że jestem stary, i co z tego? Nasz wybitny psychiatra i psycholog profesor Dąbrowski twierdził, że życie to oscylowanie pomiędzy dezintegracją negatywną i dezintegracją pozytywną, że życie to ciągła walka z upadkami. Chodzi o to, żeby umieć się dźwigać, bo wtedy jest się mocniejszym. Nie należy unikać zmartwień, uciekanie od trudności to największa głupota. Życie to rodzaj zabawy samego ze sobą, to mecz.

W człowieku istnieją rezerwy, których sam nie zna, ale może je poznać, jeżeli nie będzie pieścił się z samym sobą, jeśli nauczy się dystansu do własnego "ego". Trzeba projektować trudności, bo wtedy nie myśli się o sobie ani o odpoczynku, ale o działaniu. Wymuszać aktywność - to podstawa. Oczywiście nie zawsze można wszystkiemu sprostać, ale co z tego? Świat się przez to nie zawali.

Na zdjęciu: Kazimierz Kutz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji