Autor! Autor!
Friedrich Durrenmatt przerobił "Taniec śmierci" Strindberga na "Play Strindberg" i gra to właśnie warszawski Teatr Współczesny. Jedyna nasza rzeczywista ostoja tradycji: teatr od lat dwudziestu niezmiennie i najwyżej ceniony przez warszawską publiczność i krytykę. Bo niezmiennie i najwyżej ceniony przez aktorów. Tu skupiają się artyści wybitni, w pełni sił twórczych, o tej scenie marzą młodzi jak o zawodowej nobilitacji. Jedni tkwią tutaj latami, inni przychodzą, odchodzą, wracają: ciągnie ich praca na Mokotowskiej, choć scena jest ciasna, niewygodna, prymitywna. Co ich tak ciągnie?
OCZYWIŚCIE renoma teatru, plejada aktorskich nazwisk, wierna, bystra, entuzjastyczna publiczność z najlepszych sfer stołecznej inteligencji. Od lat jest to już układ zamknięty: publiczność chodzi wiernie, bo aktorzy, aktorzy tu grać lubią, bo publiczność. Ale stan ten trzeba było kiedyś osiągnąć, a potem utrzymać, rozważnie sterując teatrem wśród raf i mielizn, ratując się unikiem przed niejedną burzą. W sterowaniu sceną na Mokotowskiej Erwin Axer wykazuje mistrzostwo rzadko podkreślane, a niezwykłe. Dawno przerósł Szyfmana, choć warunki dziś zgoła odmienne, sytuacje delikatniejsze, smykałka handlowa nie wystarczy. A Axer prowadzi Współczesny 25 lat, licząc także początki w Łodzi, gdzie scenę tę założył i skąd ją w 1949 r. przeniósł do stolicy. Ćwierć wieku! Chyba tylko dyr. Lorentz trwa dłużej na swojej placówce w Muzeum Narodowym. I owocuje ta ciągłość. Tak mało jej dziś mamy w polskim teatrze, że rzadko zdajemy sobie sprawę, co jest warta.
Owocuje jednak także pewna formuła teatru, konsekwentnie przez Axera realizowana. Tradycyjna, ale sprawdzona w praktyce i lubiana zarówno przez aktorów, jak przez tę właśnie część inteligencji warszawskiej, która zapełnia co wieczór salę na Mokotowskiej. Axer-reżyser jak mało kto w Polsce umie pracować z aktorem, chwyta każdy fałsz dialogu, wymaga roboty sprawnej, precyzyjnej, czystej, dba o cieniowanie, podtekst i kontakt, ale nie wykracza w swych wymaganiach poza aktorstwo psychologiczno-konwersacyjne, niekiedy wyostrzane groteskowym przerysowaniem. Daje więc wygrać się aktorom w tej sferze, w której czują się względnie najswobodniej. Nie narzuca im również zbyt silnie jednolitych środków wyrazu, raczej wyzyskuje ich warsztatowe odrębności w ramach przedstawienia, jakby były to różne barwy, nie różne szkoły gry. Wybiera sztuki "dobrze napisane", bien fai-tes, kameralne, z dobrymi rolami, nie żadne tam romantyczne rozczochraństwa z poetycką wyobraźnią i tłumem statystów. Mogą to być sztuki z różnych parafii, ich myśli nie muszą się układać w żaden problemowy ciąg. Każda sztuka jest sprawą odrębną, samą dla siebie. Nie stanowi materiału dla własnej wypowiedzi teatru, nie jest - pozornie - jego celom podporządkowana; przeciwnie, to teatr podporządkowuje się utworowi literackiemu, szukając po prostu trafnej interpretacji tego, co autor chciał powiedzieć.
Przynajmniej Axer tak twierdzi. W felietonach. Od lat podkreśla, że o teatrze w jego rozumieniu decyduje autor. I aktor. W praktyce, rzecz jasna, aktor bywa ważniejszy. A cała formuła jest spokojnie akademicka i, w myśl reguł dobrego akademizmu, taktownie eklektyczna. Lecz dzięki temu również elastyczna, jak guma. Toteż Współczesny z rozważnym dystansem znosi od lat wybuchy różnych awangard, spatifowskie "nowe fale", sezonowe zapały polityki kulturalnej. Nie wpada w panikę, nie rozlepia manifestów. I ewoluuje sobie we własnym zakresie, pół kroku za innymi.
A współczesność na frontonie wypisana? Cóż - oznacza, jak widzimy, przede wszystkim aktorstwo żywe, sprawne, bez sztampy i - nowinki repertuarowe. Różne, ale najwyższej jakości. Jak w berlińskim Kammerspiele przed wojną, tą poprzednią, głuptasie - powiedziała mi raz moja ciocia, bardzo kulturalna pani, co nie opuszcza żadnej premiery na Mokotowskiej. Z najwyższą jakością ostatnio jest jednak pewien kłopot: nie ma co grać. Albo jest co, ale nie warto. Pojawiają się więc we Współczesnym podniośli klasycy, oczywiście najwyższej jakości i w bardzo dobrym guście, sama Dichtung und Wahrhelt: Goethe, Schiller. A obok zwyczajne bulwarowy, przyzwoitym nazwiskiem sygnowane. Te coraz częściej, niestety. Ale trudno: skoro o randze i wadze teatru decydują zawsze - jak utrzymuje Axer - autorzy, czyli dramat współczesny, trzeba ponosić konsekwencje.
Myśli autorów z przyzwoitym nazwiskiem same jednak układają się w ciąg problemowy. "Play Strind-berg" np. wyraźnie kontynuuje poprzednią pozycję repertuarową Współczesnego, "Play Ścibor", to jest, przepraszam, "Rodeo". W sztuce Ścibora, dość zgrabnej jak na nasze umiejętności dramatopisarskie, dwaj panowie przez dwa akty wyrywają sobie jedną panią z uporem godnym może lepszej sprawy, ale w końcu imponującym, jak każde maniactwo. W sztuce Durrenmatta z kolei dwaj panowie przez dwa akty wyrywają się jednej pani, równie bezskutecznie, ale już mniej imponująco. Są to w dodatku ci sami panowie: Łomnicki i Łapicki. Pani stanowi na razie zmienną x, żeby nam się Play nie nudziła. Kombinacje jeszcze niewyzyskane - pani i pan wyrywają sobie drugiego pana, pani wyrywa się obu panom itd. - pozwalają czekać z ufnością na dalsze nowości repertuarowe.
SPOKOJNI o rozwój teatru zajmijmy się więc Durrenmattem. Przerobił "Taniec śmierci", bo tekst Strindberga mocno się zestarzał, zaś jawna przeróbka wydaje się - powiada - uczciwsza niż zwykłe reżyserskie skróty i zmiany. Bóg z nim, adaptowania starych tekstów i tak uniknąć się nie da, skoro nie ma co grać. Szkoda tylko, że ze sztuki wybitnej zrobił taką myślową tandetę. Co mu się stało? Był przecież kiedyś pisarzem.
Strindberg opowiada o parze małżonków, którzy wzajemnie zmarnowali sobie życie i żyją już tylko nienawiścią do siebie, odcięci od świata, zamknięci we wspólnych czterech ścianach. Pisał to studium udręki w czasach, kiedy nie tylko rozwód był nie do pomyślenia, lecz nawet ujawnienie rozkładu pożycia; kiedy ciśnienie obyczajowej pruderii zmuszało do obłudy, załgania, duszenia w sobie niechęci; kiedy finansowa współzależność małżonków wiązała ich całkowicie, kobieta była niemal własnością męża, a dom wspólną kosztowną instytucją, zawiłym ceremoniałem posiłków, przyjęć, wizyt krewnych, przyjmowania kolegów męża, więzieniem złożonym z salonu, pokoju dziecinnego i kuchni. Bez tych splątanych związków nie sposób było istnieć, a ich rozbicie równało się towarzyskiej anatemie. Rozpaczliwy krzyk Strindberga był wówczas wyzwaniem, obelgą, atakiem. Dziś jest to odległy koszmar, obyczaje nawet na mieszczańskim Zachodzie zmieniły się tale dalece, że nie bardzo już umiemy pojąć, na czym polegało strindbergowskie piekło. Ale Durrenmatt, chcąc je uwspółcześnić, postąpił jak niektórzy debile filmowi: oskrobał konflikty z realiów. To znaczy: z uwarunkowań. Bo denerwował go styl Strindberga, ów "plusz razy nieskończoność", jak to złośliwie i nie bez racji nazywa. I została mu historyjka tocząca się w próżni, za to "współczesna", bo "egzystencjalna": ludzie nienawidzą się nawzajem i są przeraźliwie samotni, bo takie jest życie.
Mieszczańskie życie - dodaje Durrenmatt i myśli, że jest szalenie postępowy. Jakby nie było dziś tysięcy szczęśliwych mieszczańskich małżeństw, którym rozwiązał ręce model rodziny, otwartej, ideały autentyzmu w uczuciach, wolne związki, rozwody i separacje, inna organizacja codziennego życia. I jakby w statystyce rozwodów nie przodowały w Europie kraje socjalistyczne: Węgry i Rumunia. Strindberg wiedział co mówi: o szczęściu małżeńskim decydują także warunki, rzeczy prozaiczne. Antymieszezańska "filozofia" "Play Strindberg" to niby - sartryzm dla mieszczańskich paniuś, co już nie myślą jest, lecz kiczem. Chociaż taki głęboki i inteligentny, aż wstyd głośno powiedzieć, że głupi.
A głupi jak but. Ma jednak asekurację: to przecież półparodia. "Mieszczańska tragedia małżeńska - notuje Durrenmatt - przeradza się w komedię na temat mieszczańskiej tragedii małżeńskiej: "Play Strindberg". Przeradza się tak, że zamiast psychologii i realiów sypią się kaskady stereotypów. Okrągłe, zręczne, krótkie kwestie-formulki, którymi mają żonglować aktorzy. Bo ma to być "czysta gra" nic więcej. Gra w komunały? W dwadzieścia lat po "Łysej śpiewaczce" Ionesco można by chyba coś więcej... Więc jest coś więcej: gra toczy się na ringu bokserskim, zamiast w salonie. Z podziałem na rundy, w ostrym białym świetle. Biedny Strindbarg wygląda jak fotel, z którego zostały sprężyny.
BULWARÓWKA, choćby pusta, musi jednak mieć role. Tu są także. Trzy. I Krafftówna z Łomnickim i Łapickim stanowią zasadniczą atrakcję wieczoru. Krafftówna nie od dziś wydaje mi się jedną z najświetniejszych naszych aktorek, o żywiołowej vis comica, subtelnych środkach, czystym rzemiośle i pięknej skali: od farsy do tragizmu. Jej Alicja jest najbliższa Strindberga. Zewnętrznie raz komediowa, raz tragikomiczna, wewnętrznie właściwie tragiczna. Głęboko uczuciowa, budowana na psychologicznym przeżyciu, które płynie podskórnym nurtem i co chwila dochodzi do głosu, kontrowane brawurowymi ruladami parodii; ale to postać parodiuje stereotyp, nie aktorka parodiuje postać. Łomnicki na odmianę bliższy jest Durrenmatta. Wymyślił sobie wirtuozerski zewnętrzny "numer" i gra nim Edgara zimno, technicznie, "ringowo" właśnie: z brutalnym krzykiem na "sztucznym" głosie, napiętym i bardzo nużącym widza na początku, zluźnionym i mniej drażniącym później, z dobranym umiejętnie, też "sztucznym", gestem, ruchem, maską. Ludziom teatru podoba się najbardziej, bo jest to popis rzemiosła. Mnie mniej, wolę Krafftównę i Łomnickiego, kiedy gra rolę, a nie kiedy gra Świderskiego grającego starca. Skoro jednak Durrenmatt gra Strindberga grającego tragedię, to może tak właśnie trzeba? A Łapicki nie gra nikogo, po prostu asystuje jako Łapicki. Bardzo dobrze to robi, tylko to jeszcze inny teatr. W formule teatralnej Współczesnego nie chodzi jednak przecież o jednolitość aktorskiego stylu. Chociaż Wajda-reżyser bardziej tę prawdę obnażył, niż to zawyczaj czyni Axer. Prawie sparodiował dyskretne praktyki teatru na Mokotowskiej. Ale jak parodiować, to parodiować.
Kończę, trzeba zadzwonić do cioci: jeszcze nie widziała "Play Strindberg", a całe aktorskie trio mogę jej z czystym sumieniem polecić. I scenografię Wajdy: scenę-ring i tło z metalowych luster, w których odbija się publiczność. To ładny, filmowy trik: ring zdaje się otoczony widzami. I złośliwość zarazem: w bulwarówce Durrenmatta publiczność Współczesnego wciąż ogląda swoje własne odbicie. O, tak. Ale chyba jest zbyt szacowna, inteligentna i kulturalna, by to zauważyć.