Durrenmatt, Strindberg i Brecht
Był czas, kiedy usiłowano w Polsce przeciwstawiać Durrenmatta Brechtowi. Niektórzy krytycy wypowiadali się pogardliwie o twórczości Brechta: że przestarzała, że nazbyt upolityczniona. Wynosili za to pod niebiosy Durrenmatta, że taki nowoczesny i awangardowy, a przy tym moralista apolityczny, pozbawiony wąskiego klasowego widzenia spraw i ludzi. Szczególnie po sukcesie "Wizyty starszej pani", "Romulusa Wielkiego" i "Franka V" sława Durrenmatta przysłoniła, nieświadomym rzeczy, na dłuższy czas walory dramaturgii Brechta i tylko nieliczni orientowali się w tym, ile zawdzięczał Szwajcar autorowi "Opery za 3 grosze" i "Matki Courage".
Ale czas jest najsprawiedliwszym sędzią i dziś, kiedy mgły unoszą się sponad wieku XX wiadomo już, kim jest dla teatru naszego czasu i kim będzie dla niego w następnych dziesięcioleciach Brecht, a kim Durrenmatt. Proporcje klarują się, są coraz wyraźniejsze.
Epicka dramaturgia Durrenmatta miała zawsze wiele cech wspólnych z twórczością Brechta, a podobieństwa między "Frankiem V" i "Operą za 3 grosze" rzucały się w oczy awet laikom. Ale zbieżność techniki Brechta i Durrenmatta stała się jeszcze widoczniejsza, kiedy Durrenmatt pozazdrościł Brechtowi sławy znakomitego autora transkrypcji cudzych utworów i bezpośredniego kontaktu z teatrem, w którym mógłby wypróbowywać swoje koncepcie artystyczne i literackie. Tak stało się z chwila, kiedy Durrenmatt objął stanowisko członka kierownictwa artystycznego teatru w Bazylei. Brecht napisał swoją wersję "Życia Edwarda II" Marlowe'a i swojego "Koriolana", opartego na kanwie fabularnej dzieła Szekspira. Durrenmatt napisał swoją wersję "Króla Jana". Brecht zamierzał napisać swoją kontrpropozycję "Czekając na Godota" Becketta, Durrenmatt napisał "Play Strindberg". 6 lutego 1926 ukazał się w gazecie "Berliner Borsen-Courier" artykuł Brechta "Więcej dobrego sportu". Czytamy tam m. in.:
,,Całą naszą nadzieję pokładamy w publiczności sportowej. Nie ukrywajmy tego, że nasze oko zezuje w stronę owych cementowych mis, wypełnianych po brzegi 15.000 ludzi wszelakich klas i ras, najmądrzejszą i najbardziej fair publicznością świata. (...) Zepsucie naszej publiczności teatralnej wynika z tego, że ani teatr ani publiczność nie mają pojęcia o tym, co ma się tutaj odbywać. W halach sportowych wiedzą ludzie, którzy kupują bilety, doskonale, co się tam odbędzie; i kiedy siedzą na swoich miejscach, odbywa się tam właśnie to, czego się spodziewali: mianowicie dobrze wytrenowani ludzie z pełnym poczuciem odpowiedzialności demonstrują w sposób dla nich najprzyjemniejszy swoją szczególną siłę i zręczność. Przy tym odbywa się to tak, aby każdy mógł uwierzyć, że sprawia im to przyjemność. Stary teatr nie ma natomiast dziś w przeciwieństwie do tego żadnego oblicza. Nie ma żadnego powodu, by teatr nie miał swojego dobrego sportu."
Durrenmatt wziął starą sztukę Strindberga i zrobił z niej "dobry sport" dla nowej publiczności teatralnej. Od dawna uważał, że konflikty współczesnego świata dadzą się już tylko przedstawić w formie komedii i groteski. Brecht wiedział nieledwie od początku, że istotą teatru i życia jest walka. Już na tej zasadzie zbudował swą młodzieńczą sztukę "W gęstwinie miast". Był dialektykiem i na dialektycznej zasadzie konstruował swe sztuki już wtedy, kiedy jego dialektyka miała jeszcze idealistyczny charakter. Cóż lepiej odpowiada założeniom walki, założeniom dialektyki, niż boks. Toteż interesował się boksem najżywiej, zaczął nawet pisać biografię słynnego boksera, Samsona Kornera. Akcja sztuki, rozgrywającej się,w dżungli miast, przypomina też w swej strukturze mecz bokserski. Podobnie postąpił Durrenmatt ze sztuką Strindberga. Wtłoczył jej akcję w rundy morderczego meczu bokserskiego pomiędzy Alicją i jej mężem.
Andrzej Wajda zrozumiał znakomicie strukturę sztuki Durrenmatta. Scena jest w jego inscenizacji ringiem, oświetlonym jaskrawym blaskiem reflektorów. Kiedy mecz się zaczyna, zapalają się one pełnym światłem. Kiedy runda się kończy - przygasają. Zawodnicy wchodzą na ring i zaczynają walkę. Niepotrzebne są tu jakiekolwiek drzwi, nikt tu nie udaje, że jest to wnętrze mieszkania. Sala teatralna staje się tego wieczoru halą sportową. Nareszcie mamy nasz "dobry sport".
Zawodnicy-aktorzy nie schodzą też wcale ze sceny, kiedy któryś z nich przestaje walczyć. Po prostu siadają w kącie i czekają na swoją kolej, jak na ringu. Prezentują nam też z pełną świadomością i radością gry swoją znakomitą technikę, a w chwili apogeum reżyser oświetla ich błyskami fleszów, jak na ringu, kiedy bokser zadaje decydujący cios, lub na stadionie piłkarskim, kiedy najlepszy gracz strzela mistrzowskiego gola. Andrzej Wajda znalazł dla "Play Strindberg" formę idealnie przystającą do założeń Durrenmatta.
Rewelacją warszawskiego przedstawienia jest Tadeusz Łomnicki w roli kapitana Edgara. To niezwykła kreacja. Jest ciężki jak kloc drewna, jego ruchy są zwolnione, jakby ktoś puścił film w zwolnionym tempie. Dokazuje cudów techniki aktorskiej w scenach ataków apoplektycznych kapitana. Twarz mu pąsowieje, jakby nabiegała krwią, oczy stają w słup, gapią się bezmyślnie przed siebie. Jasne jest, że ten człowiek nic w tej chwili nie widzi, ani nie słyszy. Ale najświetniejszy jest Łomnicki w wielkiej scenie tańca bojarów. Podnosi wysoko nogi, porusza nimi, jak ogromny bałwan, jak wielka kukła pociągana za sznurki, lub robot poruszany za pomocą wmontowanego w środek mechanizmu. Łomnicki popisuje się swoim mistrzostwem jak zawodnik, dla którego nie ma w tym meczu rzeczy niemożliwych. Panuje całkowicie nad swym ciałem, potrafi wszystko wykonać i znajduje dla każdego ruchu formę najbardziej wyrazistą i najświetniej skomponowaną.
Zawziętą walkę prowadzi z Łomnickim Barbara Krafftówna w roli Alicji. Ta walka to nie tylko starcie pomiędzy kapitanem i jego żoną, wynikająca ze sztuki. To także walka pomiędzy parą wybitnych aktorów, walka fair, bo walka sportowa. Chwilami wydaje się nawet, że Krafftówna zwycięży Łomnickiego, gra ostro, jest jak rozwścieczona kocica, czekamy tylko, kiedy wydrapie kapitanowi oczy. Ale w końcu ciężki niedźwiedziowaty Edgar jednak zwycięża. Jest silniejszy od Alicji.
Najmniej udała się Durrenmattowi postać Kurta. Próbował wprowadzić tu pewne akcenty krytyki społecznej, ale mu to nie wyszło. Zakończenie sztuki jest najsłabsze. Trzeba przyznać, że Strindberg u-miał znacznie lepiej rozwiązać konflikt "Tańca śmierci", niż uczynił to jego adaptator. Stąd trudności, na jakie natrafił w swej roli Andrzej Łapicki. Zagrał czysto, bez kiksów, w stylu przedstawienia. Ale na scenie było miejsce tylko dla pary głównych napastników. Łapicki mógł być co najwyżej ofiarnym pomocnikiem, który, jak to się pisze w sprawozdaniach sportowych, z całym samozaparciem wyrabiał najlepsze pozycje strzałowe swym kolegom z ataku.
Zawartość intelektualna "Play Strindberg" nie jest bogata. Ot, patrzymy z dystansu na tragifarsę pożycia małżeńskiego. A jednak wolę ten sposób polemicznej konfrontacji ze Strindbergiem od ponurej kontynuacji dzieła wielkiego Szweda, jaką zaprezentował nam Albee w "Kto się boi Wirginii Woolf". Mieliśmy tu bowiem dobry teatr i dobry sport. I mieliśmy grę, której nawet najsurowszy sędzia musiałby wystawić najwyższą notę.