Artykuły

Triumf śpiewaków, minus za inscenizację

"Juliusz Cezar" w reż. Marka Weissa w Warszawskiej Operze Kameralnej. Pisze Anna S. Dębowska w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

"Juliusz Cezar" to najlepsza od co najmniej roku premiera w Warszawskiej Operze Kameralnej, dobrze rokująca na nowy sezon artystyczny w tym teatrze.

Jaki jest przepis na udaną premierę? Wziąć na warsztat jedną z najpiękniejszych oper barokowych, w głównych rolach obsadzić najlepsze polskie głosy, a kierownictwo muzyczne oddać w ręce Władysława Kłosiewicza. Po przepis sięgnął Stefan Sutkowski, szef Warszawskiej Opery Kameralnej, i wygrał.

Oparta na epizodzie z historii starożytnej dramma per musica w trzech aktach Georga Friedricha Haendla to arcydzieło docenione już podczas swej prapremiery w królewskim teatrze Haymarket w Londynie w 1724 r. Przez cztery godziny jedna po drugiej sypią się ze sceny wspaniałe arie wymagające od śpiewaków świetnej techniki, dużej dozy brawury oraz wrażliwości, bo Haendel był świetnym malarzem charakterów i emocji. Olga Pasiecznik w roli Kleopatry, kokietki wodzącej za nos wszystkich mężczyzn, najpełniej oddała odcienie uczuć, zwłaszcza w dwóch ariach o tęsknocie za ukochanym Cezarem. Partie Haendlowskie wydają się wręcz stworzone dla jej dźwięcznego sopranu - rok temu podziwiałam ją w "Alcinie" w Operze Paryskiej i choć gwiazdą tamtego wieczoru miała być Vesselina Kasarowa, to właśnie Pasiecznik zebrała największe brawa.

Również Jacek Laszczkowski w partii Sesta na sopran męski wzbił się na wyżyny kunsztu wokalnego i aktorskiego, tworząc wyrazistą postać człowieka opętanego rządzą zemsty. Jego silna indywidualność właściwie zdominowała przedstawienie.

Anna Radziejewska w tytułowej roli napisanej przez Haendla dla słynnego kastrata Senesina początkowo miała problemy z intonacją, później się rozśpiewała, pięknie poprowadziła też finałowy duet z Kleopatrą. Bardzo dobrze wypadł kontratenor Jan Monowid jako podstępny Ptolomeusz, król Egiptu, i Dorota Lachowicz w roli pogrążonej w żałobie Cornelii.

Na "Juliusza Cezara" warto wybrać się do WOK dla wrażeń muzycznych. Rozczarowanie budzi reżyseria Marka Weissa, niedopracowanie niektórych ról (Achilla, Nireno) i scen, np. uwięzienia Kornelii czy zamordowania Ptolomeusza. Konia z rzędem temu, kto wyłapie moment, w którym Sekstus zabija króla Egiptu. Zamiast tego mamy efekciarskiego fikołka, którego robi w powietrzu Laszczkowski.

Trudno też zrozumieć, dlaczego dla tak barwnej opery Marlena Skoneczko zaprojektowała monotonną czarno-białą scenografię, choć jej kostiumom trudno odmówić smaku.

Kuriozum stanowi choreografia Izadory Weiss, kalka z głośnych "Paladynów" z paryskiego Théâtre de Châtelet, w których reżyser i choreograf José Montalvo inspirował się break dance, by oddać energię muzyki Jeana-Philippe'a Rameau. Muzyka Haendla też jest niezwykle dynamiczna, ale warszawscy mimowie pląsali tak leniwie, jak gdyby "Juliusza Cezara" napisał zniedołężniały starzec, a nie geniusz sypiący pomysłami jak z rękawa. Przeszczep z Paryża nie trafił na podatny grunt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji