Play Strindberg
Jest to jedno z głośniejszych przedstawień mijającego sezonu teatralnego. Młodzież w tym Strindbergu przyrządzonym przez Durrenmatta znalazła bliski sobie sposób widzenia świata i rozpoczęła szturm na kasy Teatru Współczesnego. Zresztą nie tylko młodzież - w dobrym tonie było obejrzenie "Play Strindberg" we właściwym czasie, to znaczy możliwie szybko po premierze. Bo to i modna sztuka, i Wajda, i znakomita obsada.
Trudno sobie u nas wyobrazić lepszego reżysera dla "Play Strindberg" niż ANDRZEJ WAJDA. Już od pierwszych scen, które sprawiają wrażenie zatrzymanych kadrów czarno-białego filmu, widzi się, że zastosowana tu metoda reżyserii wywodzi się bezpośrednio z praktyki kina. Ostre cięcia, szybki montaż scen, żadnego wychodzenia i wchodzenia aktorów na scenę, co w teatrze zajmuje zwykle tyle czasu; po prostu jak w filmie - aktorzy zjawiają się w kadrze i z niego znikają. W sztuce, w której nic nie jest ważne poza szermierką słów, w której dialog toczy się lawinowo, taki sposób jego demonstracji okazał się najbardziej właściwy. Jest to przedstawienie poprowadzone brawurowo i rzeczywiście po mistrzowsku.
Durrenmatt powiedział o tej sztuce, że Strindbergowski "Taniec śmierci" przerodził się pod jego piórem z "mieszczańskiej tragedii małżeńskiej w komedię na temat mieszczańskiej tragedii małżeńskiej". Pozornie Durrenmatt wiernie trzyma się tekstu "Tańca śmierci" wyrzucając tylko "plusz pomnożony przez nieskończoność", to znaczy oczyszczając stylistykę Strindberga. Kondensując, używając często jednego słowa zamiast kilku, czy kilkunastu zdań. A jednak jest to zupełnie inna jakość. Nie tylko dlatego, że dramat stał się komedią. "Wraz z usunięciem wszystkich elementów piekielno - satanicznych, Durrenmatt wyklucza również z gry metafizykę" - pisze jeden z krytyków. Gra, jaką prowadzą bohaterowie "Play Strindberg" pozbawiona została wszelkich szerszych odniesień, to po prostu ogromnie zręczna bijatyka przy pomocy słów, błyskotliwa, pełna celnych uderzeń i oczywiście bardzo zabawna dla obserwatorów. Coś jednak ze Strindberga w tym wydaniu wyśliznęło się bezpowrotnie, razem z nieszczęsnym "pluszem", myzogynizmem i nieznośnymi obsesjami. Durrenmatt zdaje się tego nie zauważać; ciszy go ukazanie walki w stanie czystym; Alicja, Edgar i Kurt, niby bokserzy na ringu, raz są w ataku - kiedy indziej w obronie - sztuka zresztą dzieli się, jak na mecz bokserski przystało, na rundy. Tyle tylko, że nie jest to boks czysty a raczej "wolnoamerykanka", w której wszystkie chwyty są dozwolone.
Durrenmatt nie ukrywa, że w tej sztuce jest więcej jego niż Strindberga - i trudno o to mieć pretensję. Trzeba mu przyznać, że na czas spektaklu umie zmusić widza do śledzenia gry, jaką przedstawia. Po wyjściu z teatru myśli się jednak raczej o Strindbergu niż o tym popisie nieomal cyrkowej zręczności teatralnej.
"Play Strindberg" otrzymał świetną obsadę aktorską. Alicję gra BARBARA KRAFFTÓWNA, Edgara - TADEUSZ ŁOMNICKI, Kurta - ANDRZEJ ŁAPICKI.
Śledzenie maestrii aktorskiej tej trójki to prawdziwa satysfakcja. Durrenmatt mówi, że z "trojga aktorów stworzył jedność, precyzyjnie grające trio". A przy tym trzeba dodać, że postawił przed aktorami zadanie technicznie ogromnie trudne. Jeśli jest coś w tej sztuce autentycznie i nie do podważenia interesującego, to właśnie precyzja techniczna i czystość, z jaką Durrenmatt buduje dialog. Spięcie goni tu spięcie, każdy cios jest z miejsca odparowany. Chciałoby się powiedzieć - aż iskry lecą.
Krafftówna, Łomnicki, Łapicki bezbłędnie ten Durrenmattowski dialog prowadzą. To im (obok Wajdy) spektakl zawdzięcza powodzenie, jakim się cieszy. A Łomnicki tą rolą - wielopłaszczyznową, mądrze i głęboko pomyślaną - raz jeszcze dokumentuje skalę swego bogatego talentu.