Artykuły

Smutek pustych plaż

"Plaża" w reż. Rudolfa Zioły w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. Pisze Robert Kordes w Życiu Kalisza.

Ten spektakl nie obiecuje przyjemności ani rozrywki. Atmosfera jest duszna i dławiąca. Jednak historia opowiedziana przez duńskiego dramatopisarza Petera Asmussena podejmuje wątki z życia każdego i każdej z nas. Niekiedy nawet ze sporych fragmentów tego życia. "Plaża" w reżyserii Rudolfa Zioło właśnie weszła na afisz kaliskiego teatru.

Jest w tej sztuce coś z dramatów Ibsena i Strindberga, ale i coś z filmów Bergmana. To nawet dość oczywiste, bo autor jest Skandynawem. Pisze współcześnie, bliżej mu więc do języka filmu niż teatru Narracja jest urywana, opierająca się na zbliżeniach i oddaleniach, wyraźnie podzielona na zamknięte epizody, z których każdy stanowić mógłby oddzielną całość. Wspólnym mianownikiem są postaci bohaterów, miejsce akcji i temat co prawda nie zadany wprost, ale w miarę rozwoju wydarzeń coraz bardziej czytelny. Osoby dramatu to Sanne i Jan oraz Benedikte i Verner, czyli dwa małżeństwa. Raczej młode, choć można by też powiedzieć, że ze średnim stażem. Miejscem akcji jest tytułowa plaża, a przede wszystkim nadmorski pensjonat, w którym te dwie pary spędzają urlop co roku, cztery razy z rzędu. Już sam ten fakt narzuca pewną monotonię. Czy jednak rzeczywiście narzuca? Ta monotonia jest raczej odpowiednikiem krajobrazu wewnętrznego samych bohaterów, pogrążonych w rutynie codziennych zajęć i równie jednostajnego małżeńskiego pożycia. To nie senny kurort nad zimnym morzem i nie pusty pensjonat znalazły tych ludzi, lecz raczej oni podświadomie odszukali i dostroili się do otoczenia, które współgrało z ich wewnętrzną pustką.

Lubię smutek wyludnionych plaż i wybrzeże po sezonie. Tu jednak nie mamy do czynienia z nastrojem - jak ktoś go ładnie nazwał - cichego żalu w pustych łodziach, lecz z dramatem, którego temperatura rośnie i który rozgrywa się w przestrzeni sprowadzonej niemal do zera. Z jednej strony mamy bezkres morza i szerokich plaż, czyli świat zewnętrzny, z drugiej ciasnotę hotelowych pokoików, tak do siebie podobnych, że bohaterowie je mylą; pokoiki wyposażone są tylko w to, co niezbędne, ich wystrój został zredukowany do minimum, a scenograf zaledwie zaznaczył swoją obecność. Ta umowność wnętrza tylko podkreśla, że właściwa akcja rozgrywa się nie w przestrzeni zewnętrznej, lecz w duszach bohaterów. Tym bardziej że dramat rozgrywa się w ciszy. Słowa wypowiadane ze sceny stanowią 95 procent wszystkich dźwięków, jakie w tym spektaklu słyszymy. Muzykę wykorzystano jedynie w charakterze przerywników. To nawet całkiem smaczny zestaw popularnych piosenek i chwała mu za to, bo choć trochę rozładowuje - z biegiem czasu tężejącą - atmosferę. Podobnie, jak wykorzystanie przez Vemera sloganu, że muzyka wszystko czyni łatwiejszym. No, wszystko to może nie, ale w każdym razie sporo.

Te przebłyski słońca na szarej, a momentami ponurej plaży nie stanowią jednak o istocie tego spektaklu. Asmussen, a wraz z nim reżyser Rudolf Zioło opowiadają historię o niemożności. O niedoścignionym szczęściu, o trudności bycia we dwoje i o tym, jak rutyna niweczy w nas nie tylko wielkie uczucia, lecz nawet drobne przyjemności i umiejętność czerpania satysfakcji z życia jako takiego. Dodajmy, że przed bohaterami "Plaży" stają nie tylko problemy damsko-męskiego pożycia: to byłoby zbyt proste, a życie bywa złożone. Mamy więc i próbę samobójstwa, i inwalidztwo, i rozpacz rodziców po stracie dziecka, i wreszcie samotność po śmierci partnera. To fakty namacalne i konkretne. Poza nimi jednak jest niekończące się pasmo utarczek, kłótni, cichych dni i pospolitej nudy żywota, przerywanej czasem czyjąś zdradą czy atakiem histerii. Mężczyźni w tym spektaklu są - nazwijmy to oględnie - mniej skomplikowani, bardziej przewidywalni i czasem przypominają kilkunastoletnich chłopców. Gdybym miał posłużyć się szalą dobra i zła, musiałbym powiedzieć, że mimo wszystkich swoich wad wyrządzają mniej zła (choć może przemawia przeze mnie męska solidarność, przez feministki zwana szowinizmem). Obie panie, choć różne, łączy pewna przebiegłość, emocjonalne wyrachowanie, niekiedy tylko maskowane łzami czy bezradnością posiadanie pewnej strategii wpływów na partnera, czemu mężczyźni nie potrafią albo nie chcą przeciwstawić strategii własnej. Zwykle więc przegrywają i muszą ustąpić, choć mogą sobie przy tym krzyczeć, machać rękami czy trzaskać drzwiami, albo-dajmy na to - urwać się na jednego. Szczególnie zwraca uwagę Benedikte. To debiut Katarzyny Kilar, absolwentki krakowskiej PWST. W roli neurotyczki wypadła tak przekonująco, że zastanawiam się, czy nie za bardzo. Nie chcę jednak wyróżniać jednej kreacji kosztem pozostałych, bo wszystkie wyglądały i zabrzmiały szczerze. Po premierze widać było, że aktorzy przeszli w tym spektaklu emocjonalną wyżymaczkę. To również mój problem, bo gdy po czymś takim przychodzi do oklasków, nie mam na to najmniejszej ochoty. Ale klaszczę. Więc jestem nieszczery, bo ani mi do śmiechu, ani do wiwatów: to całkiem inny ton. Może trzeba by wymyślić jakąś zupełnie nową formę wyrażania artystom uznania za to, co zrobili? W każdym razie aktorom też było nie do śmiechu. I taki jest ten spektakl - jeśli nawet z uśmiechem, to wymuszonym, a do tego z ciężkim sercem i przez łzy. Asmussen też nie dał swojemu dramatowi rozwiązania Cóż z tego, że tym rozwiązaniem jest miłość? To wiemy wszyscy, tylko jak to zrobić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji