Artykuły

Oko w pępku

"Kot w butach" w reż. Roberta Jarosza w Teatrze Groteska w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na czwartej stronie programu przedstawienia "Kot w butach" - biała plama w kształcie obutego mruczka, plus zachęta do samodzielności - żółte litery na czerwonym tle: "Wyczaruj własnego kota w butach". Zachęta oraz instrukcja obsługi. Należy mianowicie samodzielnie pokolorować biel, co na brązowym, głęboko brązowym tle ma fikuśnie skręcony ogonek, łapki gotowe zrobić z tobą natychmiastowego "misia", no i na wielkim łebku, który wręcz prosi się o domalowanie szczerego uśmiechu - uszka nadzwyczajnie bystre. Cóż robić? Rozsypuję swe stare kredki woskowe...

W zamierzchłych czasach, w epoce wiary w smoka wawelskiego i Szewczyka Dratewkę, kreśliłem nimi ostatnie chwile zamierzchłych dziewic krakowskich. Matko Święta, cóż to były za piękności! Istny harem Rembrandta (choć o Rembrandcie zero wiedziałem), dryfujący nad wiślanym zakolem tuż przy smoczej jamie! W kształtach, intensywnościach kolorów, gestach, włosów rozwianiu... Mówię wam - gęste, żywe, spójne, harmonijne wszystko to było aż tak, że nożem kroić mogłeś!... Szkoda wspominać. A dziś - co? Po "Kocie w butach" w Teatrze Groteska, po tym pospiesznym seansie, co go wg bajki Charles'a Perraulta Robert Jarosz sobie napisał i wyreżyserował - za które kredki się brać i jakie kreski i plamy na białej, kociokształtnej plamie stawiać, by smak dzieła Jarosza odmalować choćby tylko mniej więcej?

Pamięć o tych na Scenie Pod Kopułą spędzonych minutach (w sumie chyba godzina i pół) każe ręce sięgać po kredki ciemne, połamane, spłowiałe, martwe w sumie. Wcale nie dlatego, że świat przez Jarosza przedstawiony - w palecie kolorów i w gatunku kształtów masek, kostiumów i rekwizytów - był jakąś sceniczną podobizną godzin zmierzchu, kiedy szarość dławi dzienną mięsistość barw, a ostrość konturów rzeczy mięknie aż do nocnego zniknięcia. Nie. Jest gorzej.

Na naskórku przedstawienia wszystko błyszczy, migoce, brzęczy, nóziami i rąsiami wymachuje nadzwyczajnie zajmująco! Kolory? Papuzie romby na rzeczach i szatach. Brzmienia? Co mgnienie śpiewane piosenki, szalenie miłe "kawałki", do których słowa pani Prześluga popełniła, zaś nuty pan Klimek na pięciolinię wymruczał fachowo. Bez cienia ironii powtarzam: miłe, miłe, bardzo miłe są to chwile. Jedźmy więc dalej z zadowoleniem naszym. W mrowie postaci - w Księżniczkę Słodko Pyszną, Osła, Króla Opryka Wielkiego, Ojca, Czarnoksiężnika Kapelusznika, Julka, Przybocznego Wietrzyciela Królewskiego Lewego, Kubę, Zająca, Przybocznego Wietrzyciela Królewskiego Prawego, Bartłomieja wreszcie - aktorzy Groteski bez żadnych problemów scena po scenie wcielali się lekko. Pozornie jest zatem tak, że wszystko się zgadza. Zwłaszcza fabularnie. Młody młynarz kota w spadku dostaje. Kot sensacją się okazuje - gada i kombinuje całkiem jak człowiek. Dalej - na kanwie własnego sprytu kot chce z pana księcia zrobić. Dalej - knuć zaczyna. Dalej...

Spytam prosto: jeśli wszystko w porządku, jeśli dźwięki, kolory, kształty, aktorzy, pieśni i fakty pełną parą na scenie hulają - to w czym problem? Spytałem prosto i prosto odpowiadam: problem w tym, że nie ma opowieści. Niby wszystko jest, lecz dania na talerzu brak? Dziwne to, sekretne? Dziwne, a nawet jeszcze dziwniejsze. Jeśli bowiem odnotować, że Diana Jędrzejewska Kota w Butach zagrała zjawiskowo... Rzeczywiście, trudno pojąć, jakim fatalnym cudem, mając w palcach wszystko, co potrzebne - skrewiło się, panie Jarosz, całość. No, trudno pojąć takie fiasko... Trudno, ale może w istocie nie tak bardzo trudno?

Sprawa odwieczna: duch opowieści chadza, kędy chce. Jarosz miał całe dobro - ludzi, światła, kolory, kształty, aktorów, fabułę legendarną, no i Kota wyjątkowo smakowitego. Mucha nie siada, dane mu było wszystko, lecz nie dana mu była intonacja. Seans Jarosza idzie, a raczej kica - od scenki do scenki. A pomiędzy - sekundy nic nieznaczącej pustki zalegają. Dziury. Marność chwil, z którymi nie wiadomo, co zrobić, więc się czeka, aż przeminą. Od scenki do scenki, od gagu do gagu, od pioseneczki i pląsu do pioseneczki i pląsu. Owszem, jeśli w detalach dłubać - sporą garść atrakcyjnych ziaren z tego da się wydłubać. Tak. Lecz co komu w teatrze po przeglądzie inscenizacyjnych ziaren? Oszczędzę siebie, oszczędzę was - nie machnę teraz wstrząsającą metaforą koralików, co zgubiły nić. Zostawiam nić, bo inny banał pozostał do nagłośnienia.

Otóż, w przeciwieństwie do mych babć, co wieki temu o zmierzchu wsnuwały w me ucho historię smoka, dziewic i Szewczyka - dzisiejsi bajarze teatralni (liczba ich rośnie) są w stanie dukać tylko od zdania do zdania, nigdy zaś, prawie nigdy - od początku do końca. Prawie nigdy na jednym, długim oddechu. To jest przypadek Jarosza. Pogubiona ciągłość jego "opowieści" kończy się mdłym smakiem zestawu elementarnych ćwiczeń aktorskich. Gdy babcie me bajały nade mną - na drugi dzień rano spod mych kredek wyłaziły rembrandtowskie krągłości, spójne niczym widmo światła. Po "Kocie w butach" Jarosza kociokształtna biała plama zapełnia się prowincjonalną podróbką Picassa. Oko w pępku, nos na ogonie, buty w uszach, wąsy na łapach. Pomiędzy zaś - ciemność. Lita, choć na scenie blask jak jasny gwint.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji