Artykuły

Sceniczne mitów obalanie

"Nic co ludzkie" Sceny Prapremier In Vitro z Lublina i "HollyDay" z Teatru Studio z Warszawy na VII Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Michalina Łubecka w Gazecie Wyborczej - Bydgoszcz.

"Nic co ludzkie" postawiło widzów pod ścianą, uderzyło w twarz, koszmarem trafiło do trzewi. "HollyDay" [na zdjęciu] w reżyserii Michała Siegoczyńskiego okazało się być przy nim jedynie ładnie opakowaną, nieco nużącą historyjką.

"Żydzi? Oj... to trudny temat. Żydzi? Oj... to rozległy temat" - rzuca w przedstawieniu jeden z bohaterów spektaklu "Nic co ludzkie". Trzech młodych reżyserów: Paweł Passini, Piotr Ratajczak, Łukasz Witt-Michałowski poradziło sobie z tym tematem nad wyraz dobrze. Najważniejsze w realizacji Sceny Prapremier InVitro wydaje się być to, czego widzowie nie otrzymali. Na scenie nie zobaczyliśmy więc ani epatującej brutalnością opowieści, ani łatwej opowiastki o tym, że to Polacy niejako z klucza są dobrzy, a Żydzi be. Nie było tam też niezwykłej, siłą chwytającej za serce historii nawróconego kata, ani odnajdującej w sobie pokładów agresji ofiary. Było to ożywcze, a nie dołujące przeżycie. Nie dało rozwiązań - np. jak sensownie zachować się, gdy dowiadujemy się, że ktoś nam bliski odkrywa swoje żydowskie korzenie. Pokazało za to cały wachlarz postaw - nie bohaterskich, ale - co było ich siłą - prawdziwych, szczerych, zdradzających bezradność, a czasem nawet brak refleksji postaci. I obaliło mit - nie Żyda, ale reakcji - na niego, na antysemityzm i na swoją tożsamość.

Spektakl "Nic co ludzkie" składał się z trzech części, które, prócz piątki aktorów, wiązał temat Żydów i antysemityzmu. W pierwszej z nich w pourywanych, przypominających reportażowy zapis scenach poznaliśmy historię dziewczyny - rozpoznawalnej medialnie postaci, która dowiaduje się o krążącej plotce na temat jej "biblijnego", jak mawiają ludzie, urodzenia. W tej roli wystąpiła stonowana i urocza Julia Krynke. Świetnie skonstruowane było także jej tło, odgrywane przez zespół młodych, wiarygodnych aktorów: Joannę Król (przejmująca była szczególnie w drugiej części spektaklu, kiedy opowiadała o świadectwach ofiar żydowskich pogromów), Szymona Sędrowskiego, Pawła Pabisiaka i Roberta Zawadzkiego. Żałuję, że z powodów technicznych druga część sztuki będąca relacjami zaczerpniętymi z książki "Strach" Jana Tomasza Grossa nie miała takiego wydźwięku, jaki zamierzyli twórcy. Oczekiwane, filmowane na żywo reakcje publiczności słuchającej opisów masakr nie miały szans mocno zadziałać na wyobraźnię. To jedyny mankament festiwalowego spektaklu. Twórcy wygrali ten jeden minus dzięki wielkiej mądrości.

Sztuka "HollyDay" wg powieści Capote'a "Śniadanie u Tiffany'ego" miało być słodko-gorzkim zapomnieniem o problemach. Na scenie dobrze odnajdująca się w roli przemijającej gwiazdy Ewa Błaszczyk - to Rita. Obok niej Holly (Magdalena Boczarska) - jej lustrzane odbicie sprzed dekady. Młoda, początkująca modelka konfrontuje marzenia z rzeczywistością, mierzy się ze światem show-biznesu, obala mity o jego cudowności. Holly ani przez chwilę nie daje nadziei, że stanie się zachowującą niewinność Ostatnią Sprawiedliwą.

Trudno jednoznacznie określić, czego zabrakło temu spektaklowi - była tu świetna scenografia, sprawna gra aktorska - szczególnie zabawnych i zdystansowanych Piotra Wawera i Antoniego Pawlickiego. Spektakl dłużył się jednak i nie chciał złożyć w całość, nawet pomimo sprytnego wykorzystania kilku zabawnych filmowych nawiązań. Zabrakło mu chyba naiwnej siły przebicia i optymizmu, która poza gorzkim smakiem zostawiłby widzom nieco słodkości.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji